poniedziałek, 12 stycznia 2015

Górnicy czyli rachunek ekonomiczny



Wbrew tytułowi nie będzie to poważna ani nawet niepoważna analiza ekonomiczna związana z funkcjonowaniem polskiego przemysłu wydobywczego. Tu taka dygresja krótka, że w poprzednim zdaniu  podkreślić powinienem podwójnie słowo „polskiego”. Może ktoś coś tam sobie uświadomi.
Nie będzie to wywód o tym, co się nam opłaca a co nie. Po znakomitym tekście Zebego trudno dodać coś w tej sprawie.*

Będzie to krótkie odniesienie się do pewnych wątków narracji na temat kosztów w górnictwie, pojawiających się w wypowiedziach prominentów obecnej władzy i życzliwych im komentatorów. Inspiracją dla mnie był twitterowy wpis Waldemara Kuczyńskiego, który bez zastanowienia zasugerował, że skoro kopalnie przynoszą straty, trzeba je zamknąć i tyle. Oczywiście wiem, że pani Kidawa-Błońska objaśniła już, iż kopalnie nie będą zamykane tylko „wygaszane”. Konia z rzędem temu, kto wie co miała na myśli pani poseł, znana z wielu równie konkretnych wypowiedzi.

Ja oczywiście wiem, że w całej dyskusji na temat stanowiska rządu i oczekiwań górników nie chodzi w większości przypadków o ekonomię ani podobne rzeczy tylko o to kto kogo lubi i na kogo głosuje. W tej dyskusji można być raz za „białym miasteczkiem” i Porozumieniem Zielonogórskim by po jakimś czasie uważać tych samych „Zielonogórców” za zło wcielone.

Ale wróćmy do przekonania, że coś, co przynosi rok po roku straty, powinno być zamknięte.  Ja nawet zgodziłbym się z tym gdyby traktować tę zasadę generalnie.**

Jeśli już wskazujemy jaka firma czy tez instytucja przynosi największe straty i kosztuje najwięcej podatnika, trudno zaprzeczyć, że pierwsze miejsce na naszym podwórku zajmuje… Rzeczpospolita Polska.

Oczywiście wiem, że zestawianie gospodarki ze sferą funkcjonowania państwa jest absurdalne. Ale mieszaninę podziwu i pogardy wzbudzają we mnie ludzie którzy tuż po tym, gdy przygotowali plan finansowy państwa z dziurą budżetową (stratą czy też długiem) wielkości Rowu Mariańskiego wstają zza biurka i jadą uczyć górników czystego rachunku ekonomicznego. Trochę to przypomina anegdotę z dwudziestolecia międzywojennego gdy jakiś nasz minister przyjmował swego kolegę i odpowiednika z Francji. Gość był pod wrażeniem wielkiego gabinetu, jakości mebli i w ogóle blichtru.

- Wy nie macie tego u siebie? – spytał polski minister zauważywszy reakcję Francuza.

- Nas na to nie stać – odparł tamten. – Wszystkie pieniądze wam pożyczamy.

Od lat kolejne ekipy przechodzą i pewnie będą, z jakichś nie znanych mi powodów ;), przechodzić do porządku nad cala masą „kopalni pieniędzy”, które są w dużo większym stopniu państwowe i które z definicji nie przynoszą i nigdy nie przyniosą zysków. I które od lat rodzą pytania o celowość istnienia. Od lat wskazuje się je i od lat nikt nie próbował nawet zaproponować jakiejś „restrukturyzacji”. 

Temat Śląska i górnictwa wałkowany jest od lat. Nie tylko przez ostatnią ekipę. Przez te wszystkie lata nikomu nie przyszło do głowy rozwiązanie, polegające na tym, że najpierw buduje się tę mityczną osłonę, która uratuje Śląsk przed tragedią, jeśli już faktycznie ktoś kiedyś odważy się zasypać kopalnie. I dopiero jak już się zbuduje, restrukturyzuje się czyli zamyka czy tam „wygasza”. Robienie tego równocześnie to szopka czy też działania pozorne. Obecna ekipa miała na to, by poważnie zając się Śląskiem najwięcej czasu i najbardziej komfortową sytuacje polityczną. Także na samym Śląsku, gdzie w cuglach wygrywała do pewnego czasu wszystkie wybory i gdzie do dziś trzyma władzę. Mogła więc już dawno wyjąć z szuflady coś sensownego. Ma przecież ponoć tego pełne szuflady. Zamiast tego tłumaczy, że projektów nie konsultowała bo czasu było za mało. No tak. Wprowadźmy dziedziczne rządy PO to czasu będą wreszcie mieli dość.

Kiedy dziś słyszę jak obiecuje się, że w zapowiadanym „programie restrukturyzacji” przewidziane są jakieś działania, które ze Śląska uczynią prawdziwy raj dla chcących znaleźć zatrudnienie to aż mnie nosi.

- A gdzie dotąd byliście jak można i trzeba było się tym zając? – pytam w duchu.

Te wszystkie rządowe i okołorządowe gadki budzą we mnie przekonanie, że jedynym pomysłem na „aktywizację zawodową” zwalnianych górników będzie danie im do łapy kasy. Pewnie niemałej kasy, która nic nie rozwiąże ale sprawi, że wywalony z pracy Śląsk nie będzie już miał argumentów, z którymi uderzyłby do opinii publicznej. Bo sto czy więcej tysięcy odprawy sympatii Polaków mu nie zapewni. Zapewni coś przeciwnego. Nic albo niewiele mu te pieniądze dadzą bo trudno sobie wyobrazić i to, że każdy zwolniony górnik ma biznesową smykałę jak też to, że ekonomia czy tam rynek na pewno łaskawie się nie posunie by przyjąć kilka tysięcy nowo wykreowanych „biznesmenów” z taka samą gotówką na rozkręcenie. 

Oczywiście mam świadomość, że w tej sprawie ugniata się głównie opinię publiczną argumentami w rodzaju „górnik zarabia tyle co pracownik banku w Warszawie!”***. I co z tego? A czemu ów pracownik miałby z definicji zarabiać więcej?

Ugniatanie to taki „plan B” przed wyborami. Plan, którego wdrożenie jest bardziej prawdopodobne niż czegokolwiek sensownego na Śląsku. Plan, który w roku wyborczym jest niezbędny. W końcu kto nie pokocha i nie poprze naszej „żelaznej damy”? Teraz trzeba ją z tej ugniecionej plasteliny ulepić.

** Jestem pracownikiem budżetówki i mam świadomość, że takie konsekwentne podejście to być może założenie pętli na moją szyję. Cóż, amicus Plato sed magis amica veritas.
*** Przeczytane na portali Lisa. Co chyba nie dziwi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz