piątek, 30 stycznia 2015

Banderowskie ścierwo, profesor filozofii i delatorzy



Tak jak wielu jestem zbulwersowany sprawą profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, Bogusława Pazia, który umieszczony czy opublikowany na swym na swoim profilu na Facebooku film przedstawiający prorosyjskich separatystów znęcających się nad Ukraińcami. skomentował "Banderowskie ścierwa dostają łomot aż miło. I jak tu nie kochać Ruskich?"

W odróżnieniu od większości zbulwersowanych moje odczucia nie są jednak tak jednostronne. Oczywiście nie mam wątpliwości, że profesor Paź zademonstrował własnym przykładem poziom nauk humanistycznych pukających donośnie od spodu w dno. Trudno uwierzyć, że można łączyć taką mentalność z uniwersytecką katedrą filozofii. Aż ciśnie się na usta stwierdzenie, że jaka rzeczpospolita takie jej intelektualne elity.

Z drugiej jednak strony, tak, jak kiedyś uważałem, że durne występy pani Bratkowskiej w telewizji nie są powodem domagania się wywalenia jej z roboty przez wszystkich, poza tymi, których ona uczy i którzy za jej uczenie płacą, tak, jak nie mając wątpliwości, że wypowiedź pani Wójciak o papieży Franciszku świadczy o jej prymitywizmie, byłem przeciw wywalaniu ją z kierowania Teatrem Ósmego Dnia tak i teraz sądzę, że kroki, podjęte przeciwko panu Paziowi są zbyt radykalne.
Prawdę mówiąc w dobie „Je suis Charlie” koncept karania kogokolwiek za jakąkolwiek wypowiedź wydaje się oczywistą aberracją ale widać wolność wypowiedzi jak na razie dotyczy tych wypowiadanych w języku francuskim. Ale to taka dygresja.

Jak na razie wobec swego pracownika Uniwersytet Wrocławski, decyzją swego rektora zastosowano zawieszenie w obowiązkach do wyjaśnienia sprawy a prokuratura zastanowi się, czy nie postawić Paziowi zarzutu w związku z nawoływaniem do nienawiści na tle rasowym albo znieważenie grupy ludzkości z powodu jej przynależności narodowej.

W tym drugim przypadku mam spore wątpliwości. Bo złośliwie zauważając, jeśli już do czegoś Paź nawoływał to raczej do miłości do wspomnianych „Ruskich”. Nie sugerował natomiast by ci jego ukochani „Ruscy” jakoś szczególnie znęcali się lecz rozpływał się nad tym, co już się zdarzyło. Upierałbym się zatem, że z rzeczy, które szerzył pan Paź, najbardziej rzuca się w oczy jego głupota. Bo trzeba być wyjątkowym głupcem, co ja mówię, trzeba być skończonym debilem, by wyznawać miłość bandytom dowodzącym swym zachowaniem, że jednak chyba w ich genotypie musi czegoś brakować by móc z czystym sumieniem uznać je za istoty ludzkie. No chyba, ze pan Paź ma jakąś skłonność pałania afektem do facetów wymachujących majchrami i wpychających coś innym przemocą w usta. 

Tyle, ze to raczej sprawa dla terapeuty a nie dla prokuratora ani komisji dyscyplinarnej. W tej drugiej sprawie zresztą Uniwersytet stawia się w sytuacji dość niezręcznej. Oto bowiem będzie czy to za chamstwo czy też poważniejsze uchybienia karał samodzielnego pracownika naukowego, humanistę – filozofa, któremu przyznał stanowisko profesorskie.

Tym, co mnie jeszcze bulwersuje, jest niezbyt ładny a chyba coraz bardziej masowy wysyp delatorów. Bo jakoś trudno mi wyobrazić sobie, że rektor UW lata po socjal mediach i sprawdza co tam doktorzy albo profesura bredzi sobie w gronie znajomych. Nie wierze też, że media są w stanie monitorować całego „fejsa” czy „tlita” i wychwytywać tego typu intelektualne spadki formy naszej elity intelektualnej takiego czy innego autoramentu.

Ja wiem, że rozwój mediów społecznych mocno zredefiniował pojęcie prywatności. Ale niestety żadna „redefinicja” nic by nie zdziałała gdyby nie stada donosicieli, z różnych powodów podsuwających rektorom, prokuratorom czy redaktorom przykłady „mowy nienawiści”. Pewnie część donosicieli robi to dla jakichś korzyści. Może najrzadziej dla forsy bo nie wiem czy ktoś delatorom płaci, częściej by podłożyć świnię, wykopać dołek albo obrobić dupę komuś, czyjś upadek będzie dla delatora początkiem drogi w górę. Ale są też, i tych chyba bać się należy, tacy, co kablują z poczucia misji, bo uważają te tak trzeba.

Pisze to także z perspektywy moich doświadczeń bo zdarzały mi się bardzo miłe liściki otrzymywane w poczcie, w których takie potencjalnie ideowe kable przy okazji szczególnie denerwujących ich zdaniem tekstów uprzejmie zapytywali czy moi przełożeni znają poglądy i jeśli nie, to mogliby ich zapoznać. Myślę, ze w innych okolicznościach podobne propozycje usłyszeć mogli mający przekonania odmienne od moich.

Wracając zatem do Uniwersytetu Wrocławskiego to przedmiotem postępowania powinno być nie to, co napisał pan Paź na swoim prywatnym (powiedzmy) profilu lecz to, w jaki sposób ktoś taki mogli objąć takie stanowisko na Uniwersytecie z takimi tradycjami i kto do tego dopuścił. Bo jeśli swymi wypowiedziami kala pan Paź swą Alma Mater, ona kala się na równi z nim robiąc z pana Pazia profesora.

Prokuraturze podpowiem, by zostawiła pana Pazia w spokoju. On sam się kara najskuteczniej pokazując światu szeroko wymiar swego humanizmu. I niech tak trzyma, na nic więcej nie zasługuje poza tym, by był znany głównie z miłosnych westchnień do bandytów.

W całej tej historii w zasadzie trudno dopatrzyć się jakichkolwiek pozytywnych bohaterów. Brzydzi mnie humanizm Pazia, dziwi mnie polityka kadrowa uniwersytetu, mierzi mnie donos.

środa, 28 stycznia 2015

Wyzwalanie KL Auschwitz trwa (Że słi Ałszwic)



Początkowo, tak jak większość komentatorów wypowiadających się w tej sprawie, zamierzałem nie pozostawić suchej nitki na organizatorach obchodów wyzwolenia niemieckiego obozu zagłady KL Auschwitz a w szczególności na dyrektorze muzeum w dawnym „kacecie”, panu Cywińskim. Oczywiście za sprokurowanie przy okazji obchodów afery „Hoess-Pilecki”. Ale po namyśle doszedłem do wniosku, że w postępowaniu pana Cywińskiego można doszukać się bez trudu logiki. No może bardziej w zamyśle niż w postępowaniu.

Po prawdzie można się tych logik doszukać znacznie więcej wskazując choćby, że zasługi dziadka pana Rainera Hoessa w rozwoju KL Auschwitz były znacznie większe niż wkład rotmistrza Pileckiego. Albo tę oczywistą prawdę, że to dzięki ludziom pokroju Rudolfa Hoessa ma pan Cywiński posadę. To byłyby oczywiście złośliwości. Na jeszcze jedną pozwolę sobie być może przy końcu tekstu a teraz przez chwil kilka chcę być poważny.

Logikę zaproszenia Hoessa  na obchody i nie zaproszenia wnuczki Pileckiego można by też wywieść z biblijnej przypowieści o synu marnotrawnym i o pasterzu, który porzuca stado by szukać zagubionej owieczki. Słowem z nauki, że więcej jest pożytku z jednego nawróconego niż z tysiąca wiernych. Czyli z jednego Hoessa, który przejrzał na oczy niż z tysięcy Pileckich, którzy zawsze wiedzieli w czym rzecz. Ale to nie tak.

W zaproszeniu Hoessa (a także Stevena Spielberga choć to całkiem inna bajka) chodzi jednak o coś innego. O wstydliwe przyznanie się do wielkiej winy i o sensowne czy też rozpaczliwe (to już zostawiam oceniającym) próby ich naprawiania.

Od lat wiadomo, że prawdę o Auschwitz (i Treblince i Sobiborze i Majdanku a nawet Stutthof – co udowodniła jedna nasza urzędniczka usprawiedliwiając „polskie obozy zagłady” położeniem między innymi tego obozu „geograficznie na ziemiach polskich”) ciągle przegrywamy. Przez zaniechanie głownie i to jest ta nasza wielka wina. Jesteśmy w defensywie głownie odpierając kolejne „pomyłki”  mediów w sprawie „polskich obozów”.  Oczywiście często by nie rzec nagminnie te pomyłki zdarzają się mediom niemieckim.
To głownie, jak już powiedziałem, lata zaniedbań wynikających z bagatelizowania problemu, z idiotycznie pojmowanej dyplomacji aż wreszcie z siły przebicia głosu poszczególnych nacji. Wszyscy, którzy mają czy też mieli wątpliwości co do znaczenia państwowej polityki historycznej mogliby teraz przekonać się jak bardzo nie mieli racji. Niestety nie przekonają się bo ich wcześniejsze opory wynikały z organicznej tępoty.

Faktem jednak jest, że na każda niemiecką wrzutkę o „polskich obozach” musimy odpowiadać krzykiem z wielu gardeł a i tak nie zawsze okazuje się to skuteczne. 

Dlatego potrzebni są tacy ambasadorowie jak Hoess czy Spielberg, który jednym filmem potrafi zdziałać więcej niż cała nasza dyplomacja. 

Swoją drogą aż trudno uwierzyć, że nikt nie wpadł na to, by córkę Pileckiego nie tylko zaprosić na uroczystości ale posadzić obok reżysera wyjaśniając mu obrazowo kogo ona reprezentuje. By sobie nie myślał, że największym bohaterem wojny był niemiecki nazista Stauffenberg. 

Przypadek wnuka komendanta obozu w Oświęcimiu jest szczególnie cenny. Nie tylko dlatego, że staje on po stronie ofiar. Chyba nawet bardziej dlatego, że głośno mówi jak na to reaguje jego rodzina. Ci te niemieckie „nasze matki i nasi ojcowie”. Mówiąc o tym, że za stosunek do dziadka - zbrodniarza został przez rodzinę wyklęty, Hoess daje znakomite świadectwo, że z niemieckiej duszy pierwiastek NSDAP nie wyparował i że z Niemców żadne tam „pierwsze ofiary Hitlera” tylko ciągle w jakimś stopniu jeszcze ten „ein volk” na który „ein Fuhrer” mógł w wielkim zakresie liczyć. W końcu miliony Żydów, Polaków, Rosjan same się do lagrów nie woziły, Zyklon-B sam się nie sypał, a goście ze srebrnymi runami na kołnierzykach mieli w zdecydowanej większości niemieckie nazwiska.

Zatem Rainer Hoess manifestujący „Że słi Ałszwic” to nie najgorszy pomysł.

Tyle tylko, a sądzę tak na podstawie oburzającej reakcji pana Cywińskiego na pretensje w sprawie krewnych Pileckiego, że o owo „Że słi…” właśnie musiało chłodzić. Wyłącznie o to. O durny heppening wymyślony przez pana Cywińskiego, o którym Wikipedia pisze, że „jest zaangażowany w dialog międzykulturowy”.*

I na tej podstawie domyślam się, że ów „dialog międzykulturowy” w postaci Rainera Hoessa był w zamyśle pana dyrektora Cywinskiego głównym powodem zaproszenia wnuka komendanta obozu. Nie chodziło o to, by pokazać kto kim był w tedy w tej machinie tylko to, że „wszyscy jesteśmy więźniami Auschwitz”. Żydzi, Polacy, Niemcy, Romowie, geje, komuniści, księża… W kolejności do ustalenia przez każdego wedle upodobań. W zasadzie ów „dobry Niemiec” co się nawrócił, lepszy przez to od potomków więźniów, którym historia na takie „nawrócenie” szans nie dała, miast nam pomóc (jak wcześniej napisałem) złamał nam tę najstraszniejszą opowieść. W której, kto wie, nazwisko Hoess za jakiś czas będzie kojarzyć się głównie z niemieckim „antyfaszystą”.

I tyle z heppeningu pana Cywińskiego. A my dalej będziemy musieli wyzwalać Auschwitz z łap „waszych matek i waszych ojców”. Mam nadzieję, że do skutku. Mimo wszystkich Cywińskich tego świata.

piątek, 23 stycznia 2015

Dramatyczny koniec projektu „Ewa Kopacz”



Ewie Kopacz poświęciłem dotąd dość sporo tekstów, co nie dziwi z uwagi na jej obecną pozycję, zastanawiając się głownie nad tym co stało czy też stoi za jej wyniesieniem na miejsce, które zajmuje. Dotąd przypuszczałem a teraz wiem na pewno, że nie są to jej przymioty czy talenty. Tych, co okazuje się przy kolejnych próbach, pani Ewa Kopacz wydaje się nie mieć w ogóle. A skoro ich nie ma, pytanie zadane wyżej  a raczej  odpowiedź na nie staje się znacznie ciekawsza.

Co by nie sądzić o Donaldzie Tusku, Kopacz zdecydowanie nie była jego „naturalnym następcą”. Śmiem twierdzić, że nikt w PO nie był „naturalnym następcą” Tuska. Po części to oczywiście kwestia formatu Tuska, który nawet bardzo źle oceniany, nie powinien być uważany za polityczną miernotę ale także i to, że był Tusk dla PO niczym mitologiczny Prokrust przycinający ją skutecznie, by nikt nie wyrastał formatem ponad szefa.

I w tym chyba szukać trzeba klucza do przedsięwzięcia, które pozwoliłem sobie w tytule nazwać „projektem Ewa Kopacz”. „Konglomerat  niskich” (ktoś pewnie zasugeruje, że raczej miernot), którym stała się PO po wieloletnim wycinaniu przez Tuska wszystkiego, co jego zdaniem za bardzo wyrastało, musiał po odejściu hegemona stanąć przed kryzysem przywództwa. Choć potencjalnym następcom bardzo, bardzo daleko do diadochów Aleksandra Wielkiego, Tusk nie powtórzył kroku wielkiego władcy i wodza i nie powiedział „niech wygra lepszy”.

Trudno powiedzieć czy dla PO nie byłoby z dzisiejszej perspektywy lepsze jakieś być może nawet bolesne dla partii przesilenie, z którego zwycięski wyszedłby faktycznie ktoś mocny. Mocny i w partii i w głowie.

Zamiast tego wymyślono panią Ewę Kopacz jako formułę przejściową. Oczywiście można się zdumiewać… Można się było zdumiewać już wtedy jak można kogoś takiego stawiać na czele partii, szykującej się do trzeciej zwycięskiej elekcji. W końcu to, co my dziś oglądamy i wiemy o Kopacz, wewnątrz Platformy musiało być wiadome i widoczne w zasadzie od zawsze. Chyba że tam wszyscy są ślepi, głusi i do tego jeszcze głupi.

Przejściowość pani Kopacz miała swoje zalety. Komuś w PO, Tuskowi, Ostachowiczowi czy jeszcze innemu bez nadmiernego deficytu oleju w głowie musiało się zdawać, że to najlepszy a może i jedyny pomysł na to, by partia nie uległa autodestrukcji w roku wyborczym właśnie w wyniku gwałtownego ustalania kto tam jest tym „najlepszym”.

Bez własnej frakcji, bez charyzmy i w zasadzie bez niczego, co do przywództwa jest konieczne Ewa Kopacz miała nie stanowić zagrożenia dla tych „samców alfa” w partii, którzy kiedyś musieli rzucić się sobie do gardeł w walce o prawdziwe przywództwo. To zaś miało nastąpić w bezpiecznej perspektywie trzeciej wygranej kadencji.

Najwyraźniej jednak nikt nie przewidział, że może pani Kopacz stanowić poważniejsze zagrożenie. Nie dla potencjalnych wodzów lecz dla całej partii.

Chcąc więc uniknąć konfliktu jesienią ubiegłego roku, po którym dziś leczyłaby pewnie rany, Platforma zafundowała sobie coraz bardziej nieuchronna wojnę domową, po której może nie zdążyć dojść do równowagi. Sądzę, że jeśli ktoś w końcu podejmie decyzję o wygaszeniu „projektu Ewa Kopacz”, następnego projektu z kolejnym letnim „tymczasowym przywódcą” już nikt nie zaryzykuje. Zatem już teraz będzie musiało pójść na noże.

Po całej serii zwykłych gaf i rzeczywistych porażek, nie równoważonych żadnym faktycznym i ledwie paroma ukutymi przez propagandę sukcesami to, co nastąpiło wczoraj można by nazwać cyrkiem. 

Ja tego jednak tak nie nazwę i odradzam wszystkim, którym podobna pokusa przyszłaby do głowy.
Obserwując wygibasy pani Premier i jej najbliższego otoczenia faktycznie można uznać, że mamy wątpliwą przyjemność oglądać ewolucje na linie wykonywane przez kogoś, kto chyba zapomniał wspomnianej liny.

Problem w tym, że to nie jest jakiś kiepski spektakl, na który kupiliśmy bilety by się rozerwać. To jest, i tu napisze dużymi literami by nikt nie przeoczył, PROCES KIEROWANIA PAŃSTWEM. Z tego trzeba sobie zdawać sprawę. 

Wiem, że uświadomienie sobie tego jest czymś naprawdę dramatycznym. I nie ma się z czego śmiać!

czwartek, 22 stycznia 2015

Efekt Ogórek czyli Dudy w miech



W zasadzie miałem napisać „efekt Ogórka” ale po takim żarciku sam bym siebie uznał za buca. Stając przy okazji ramie w ramię z rozhisteryzowaną bandą feministek, które chyba uważają, że każda kobieta i "polityczka" godna zaakceptowania jej przez „środowiska feministyczne” i urzędu, o który zgodziła ubiegać się atrakcyjna (nie miałem jakoś odwagi napisać „piękna”) kandydatka SLD, musi wyglądać jak małpa. To zresztą najpewniej tłumaczy, czemu w kraju, w którym łatwiej natknąć się na feministkę niż ukisić… kapusty nie tylko dotąd nie wygrała wyborów prezydenckich ale nawet w nich nie wystartowała kandydatka- feministka. Po prostu ciągle szukają bo natura jest złośliwa ale nie aż tak.

Wracając zaś do tematu zastanawiam się czy dobiegające coraz śmielej z kręgów SLD głosy o możliwości przejścia pani Ogórek do II tury to realna ocena jej szans czy też takie trochę partyjne pospolite ruszenie w robieniu Leszkowi Millerowi dobrej miny do chybionego pomysłu.

Miałbym wielką ochotę przyjąć tę drugą możliwość bo SLD nie lubię i olśniewająca prezencja pani Ogórek nie zmieni tego nawet gdyby zechciała mi się objawić zdecydowanie bardziej olśniewająco. Wiem, wychodzę na seksistowskiego buca ale cóż poradzę. Że jestem seksistowskim bucem. Boli mnie to bo podejrzewam, że moja bucera w tej sprawie jest równa tylko bucerze Leszka Millera. A to towarzystwo mi jakby nie leży.

Ktoś zapyta na jakiej podstawie oskarżam Millera. Z testu się to powinno ułożyć. Choć kto wie…
Magdalena Ogórek, chociaż sądząc z jej wypowiedzi ma ona bardzo, ale to bardzo lewicowe poglądy tylko na razie mocno się z nimi nie zgadza, jest jednak kandydatem poważnym. Dowodzą tego dwie okoliczności.

Pierwszą jest specyfika upodobań większości wyborców. Niezwykła w swej istocie, dowiedziona licznymi badaniami a przede wszystkim powodzeniem przez spore przecież grono wyborców obecnego Prezydenta, który jest arcywzorcowym „człowiekiem bez właściwości”. Gdyby obtoczyć go w jaju i bułce tartej i zaoferować tym wszystkim popierającym go i zachwyconym nim, bez wątpienia nie zgadliby co  czy też kogo się im oferuje. Nie mówiąc o tym, że chyba nikt oprócz Nałęcza nie potrafiłby wskazać żadnego osiągnięcia tej prezydentury. Nałęcz by potrafił bo tak ma i już.

Myślę, że kandydatura pani Ogórek, co jest niegłupią koncepcją, gdyż gra się tak jak przeciwnik pozwala, jest odpowiedzią Millera na wyborczy popyt. W który wstrzelili się wcześniej kreatorzy „prodżektu Bronisław Komorowski” i z którym chyba trzeba się liczyć jeśli chce się osiągnąć jakiś tam, przyzwoity wynik sprzedaży. Nie mówię, że Ogórek ma wygrać z Komorowskim bo w to nie wierzą nawet ci, co ją „uruchomili” i są gotowi ponieść związane z tym koszty. I w tej zgodzie na to, żeby „człowiekowi bez właściwości” przeciwstawić  kandydatkę o widocznych na pierwszy rzut oka specyficznych właściwościach dopatruję się tej zaanonsowanej wcześniej bucery Millera. Z bólem stwierdzam, że Leszek Miller, dla tej II tury, która byłaby dla niego, jako szefa SLD istną bramą raju, zachował się niczym taki pan, co to zarabia na tak zwanych „dziewczynkach”. Kuszący potencjalnego klienta zewnętrznymi walorami jednej z nich. Przepraszam ale sądząc po strategii SLD w „oswajaniu Polski” z panią Ogórek polega ono w zasadzie tylko na tym, że się ma śliczna pani doktor Polsce pozytywnie opatrzyć.

Przekonanie, że Ogórek wejdzie do II tury to oczywiście szczyt marzeń Millera, Czarzastego. Co doskonale świadczy o ich politycznym realizmie. Z tymi wyborami jest trochę jak z mundialami. Brazylia, Włosi czy Niemcy zawsze jadą na niego by wygrać a na przykład Szkocja by jedynie wyjść z grupy. Myślę, że dla wymienionych panów z SLD Komorowski to Brazylia a ich Ogórek to właśnie Szkocja.

Ale jednak silna i mogąca co nieco  namieszać Szkocja. Drugim powodem, przez który nie naśmiewam się z optymizmu Millera i Czarzastego jest reakcja na kandydaturę pani Ogórek. Mimo tego, że w jedynym jak dotąd sondażu, który uwzględnia kandydatkę SLD wyprzedził ja jeszcze Andrzej Duda z poparciem ponad dwukrotnie większym, to ona jest aktualnie ulubionym przedmiotem medialnych „jazd” a obecności Dudy jest ledwie zauważalna. Gdybym interesował się polityką tak, jak interesuje się nią przeciętny obywatel, myślałbym pewnie, że już jest II tura i są w niej Komorowski i Ogórek. A o istnieniu Dudy nie wiedziałbym nic.

Atutem Ogórek, przy wszystkich jej rzeczywistych zaletach, których wcale nie neguję, i powodem tej nerwowości w Dużym Pałacu i jego przyjaznym otoczeniu jest właśnie to, że może ona spodobać się takim wyborcom, którzy w Prezydencie cenią głownie to, że nie wiedzą po co on w ogóle jest. Zatem starcza im zupełnie jak dobrze się prezentuje. A w tej dziedzinie Ogórek miażdży Komorowskiego niczym Korwin Krul przygodnie napotkanego lewaka. 

I to jest właśnie problem dla zmartwionych „wszystkich  ludzi prezydenta” w polityce i w mediach, którzy z przełknięciem Ogórka mają chyba kłopot. Problem merytoryki i elokwencji, który też działa działa na niekorzyść Komorowskiego nie tylko w jego starciu z Ogórek i Dudą ale choćby i przy przygodnym zderzeniu ze ścianą, problemem nie jest w kraju, w którym prezydent wygrywa głosami tych, którzy nie wiedzą po co on jest.

Jakkolwiek dla mnie sytuacja w której w II turze spotka się „gajowy” z „paprotka” nie jest do przełknięcia, gdzieś w głębi chciałbym jednak zobaczyć ich debatę. Chciałbym zobaczyć pana Komorowskiego w sytuacji, w której nikt mu żadnej księgi kondolencyjnej nie przyniesie zawczasu do pałacu by mógł podpisać wykaligrafowane kondolencje. 

Oczywiście wiem, że jeszcze bardziej rozjechałby go Duda ale on nie ma tego pięknego uśmiechu, takiej piersi, takich włosów ani tak dobranych dodatków. Gdyby to on rozjeżdżał, niemal całej Polce bez wątpienia szkoda byłoby pana Bronisława. Tak już mamy jako naród wychowany na klęskach narodowych. Wybierzemy więc sobie kolejną na drugą kadencję. O ile Ogórek nie zamiesza. Ale nad tym już się pracuje. Wszystkie ręce na kołder… znaczy na pokładzie.