Kiedy dziś przez media przemknęła pogłoska,
ze Rosjanie mogą wkroczyć zbrojnie na Krym, przyznam, że nie umiałem sensowni
przejść nad tym do porządku. Chyba w ogóle trudno byłoby komukolwiek w 2013 r. przejść do porządku nad możliwością
wkroczenia wojsk radz… rosyjskich gdziekolwiek.
Być może takie scenariusze pojawiły
się, bo najpierw „beton” z lokalnego, krymskiego parlamentu zaapelował do
Janukowycza by był on twardy i gotów do stosowania „wszelkich środków
koniecznych do przywrócenia porządku publicznego” łącznie z wprowadzeniem stanu
wyjątkowego a niedługo po tym jeden renegat z Sewastopola wprost i na piśmie
zwrócił się do Putina o „bratnią pomoc”.
Pierwsze z pytań, jakie nasuwają się
w związku z tą plotką i z tym, że renegatów, „betonu” oraz mieszanek jednego z
drugim na Ukrainie bez wątpienia nie brakuje jest takie czy w 2013 r. możliwa
jest „bratnia pomoc” w takiej formie, jakiej ów zdrajca z Sewastopola sobie by
życzył.
Odpowiedź na nie jest mocno związana
z odpowiedzią na pytanie co stałoby się, gdyby ruskie tanki zanurzyły gąsienice
w piasku odeskich plaż. Czy przyszłoby Władimirowi Władimirowiczowi Putinowi
zapłacić czymś więcej niż tylko koniecznością rezygnacji z możliwości
podziwiania jak Kamil Stoch przeskakuje na dużej skoczni Gregora Schlierenzauera
a Justyna Kowalczyk rzutem na taśmę gromi Marit Bioergen?
Oczywiście najfajniejszą odpowiedzią
powinno być, że dwie godziny później ruscy ambasadorowie w Waszyngtonie,
Londynie, Pekinie, Berlinie, Tokio odbiorą listy z ultimatum rządów rezydujących
w tych stolicach pod adresem tego z Kremla a dwa dni później na tanki z
odeskich plaż spadnie ogień z aeroplanów.
Tyle, że od wielu, bardzo wielu
dziesiątek lat wiemy, że o ile ruskim tankom niewiele potrzeba, aeroplany z
zachodu w swych instrukcjach obsługi mają różne bezpieczniki, które ich startu
nie przyspieszają. Najskuteczniejszy to „polityczny realizm” sprowadzający się
do pytania „czy nam się to opłaca?”
„Nam” w Berlinie, Paryżu, Rzymie.
„Nam” w Berlinie, Paryżu, Rzymie
odeski piasek może wydać się całkowicie nieistotny. I absolutnie nie wart ruszania
obrosłych dobrobytem tyłków z ciepłych, grzanych ruskim gazem mieszkań przy Piccadilly,
Piazza Venezia, Friedrichstraße . Może okazać się, że jedyne, co
spotkałoby Putina to faktycznie dyskomfort rezygnacji z możliwości podziwiania
jak Kamil Stoch przeskakuje na dużej skoczni Gregora Schlierenzauera a Justyna
Kowalczyk rzutem na taśmę gromi Marit Bioergen. I jeszcze to, że Nikita
Michałkow na jakiś czas mógłby stracić szansę odebrania kolejnego Oscara.
Kto czytał „Drugi najazd Marsjan” Arkadego i Borysa Strugackich, pamięta pewnie
dialog narratora tej mikropowieści, emerytowanego prowincjonalnego nauczyciela
Apollina z zięciem, Charonem, byłym bo przegranym członkiem ruchu oporu
przeciwko Marsjanom, którzy zajęli ziemię by od jej mieszkańców pozyskiwać soki
żołądkowe. Zacytuję najciekawszy fragment monologu oportunisty z dramatyczną
puentą.
„Charonie — powiedziałem z wielka łagodnością — chłopcze mój! Postaraj się
choćby na chwilę zejść z obłoków na tę grzeszną
ziemię. Postaraj się zrozumieć, że najbardziej ze wszystkiego na świecie
potrzebny jest człowiekowi spokój i pewność jutra. Przecież nie stało się nic
strasznego. Mówisz, że człowiek zamieni się teraz w fabrykę soków żołądkowych.
To tylko czysty werbalizm, Charonie. W rzeczywistości zaszło cos wręcz
przeciwnego. Człowiek w nowych warunkach egzystencji znalazł świetny sposób
wykorzystania swych rezerw fizjologicznych, aby umocnić swoją sytuacje w świecie.
Nazywacie niewolnictwem coś, co każdy rozumny człowiek uważa za normalną transakcję
handlową, która winna przynosić wzajemne korzyści.”
Mottem tej mikropowieści jest coś w rodzaju
westchnienia autorów. „Ach, ten przeklęty konformistyczny świat”. Nic nie wskazuje,
by to się zmieniło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz