Komentowana dość szeroko historia
panny Bratkowskiej, co to zapowiedziała przeprowadzenie w swojej ć…
zapowiedziała przeprowadzenie osobliwego heppeningu, powiązanego przez nią samą
złośliwie ze zbliżającym się misterium narodzenia, pokazuje dość ciekawe i
wcale nienowe zjawisko. Panna Bratkowska ze swoją autodestrukcyjną
zapiekłością, która kazałaby jej pewnie na wizji odgryźć sobie nogę, gdyby ktoś
zaproponował wprowadzenie prawa zakazującego kobietom odcinania nóg poza uzasadnianymi
sytuacjami, jest niewątpliwie wiele mówiącą osobliwością. W sensie indywiduum
ale i zjawiska, dla którego jest raczej charakterystyczna. Na logikę rzecz
biorąc jej występ, podobnie zresztą jak benefis tego gościa w sukience i jego
akademickich pomagierów podczas wykładu w Poznaniu, każdego posiadacza
minimalnej choćby dawki poczucia estetyki na zawsze powinno odstręczyć od
ideologii, którą oni reprezentują. Zamiast tego owocują sieciowymi „lajkami”,
które, już, już, mogą zastąpić istniejące procedury wyborcze.
Ale to tylko z pozoru jest dziwne.
Jeśli przypomnimy sobie nasze „Bratkowskie” ideologii starszej acz pokrewnej,
wszystkich tych „generałów- gazrurki”, „jaja kobyły”, „wicie, rozumiecie” z
czasów na szczęście minionych i stada tych, dla których tamte gęby nie
stanowiły wystarczającego leku na heglowskie ukąszenie, będziemy w domu. I
będziemy uświadomieni, że nie o estetykę tu chodzi.
Być może jest tak, że każda bez wyjątku
rewolucja musi mieć swoich sansculottes, którzy są hałaśliwi, impulsywni,
odpychający, bezrefleksyjni by nie rzec głupi, ale tak skutecznie ruszają z
posad bryłę świata, że w rozrachunku stanowią wartość dodaną tak pomniejszych
ruchawek jak też wielkich ruchów społecznych.
Odczuwana przez wielu zadających się
mądrymi i rozsądnymi potrzeba i idące za nią przekonanie, że nie tylko trzeba
ale można przenicować świat bo podszewka jest znacznie bardziej atrakcyjna niż to, co na wierzchu, powoduje, że brednie
opowiadane i głupoty wyczyniane przez kapłanki „najpierwszej córy” Marksa i
Engelsa nie tylko nie wywołują salw
śmiechu, głosów oburzenia i wywalenia tego stada z szacownych instytucji,
jakimi jeszcze są uniwersytety, ale skutkują co najmniej ciszą, przerywaną
coraz częściej głosami entuzjazmu na temat „szlachetnej nauki”.
Być może naiwniacy, którzy mimo
częstych sześciu, siedmiu krzyżyków na karku, ciągle wierzą w istnienie
wytrycha pasującego do wszelkich drzwi* są po prostu przekonani, że jak już
panie polikwidują nam oddzielne klopy, naprodukują stosowną liczbę „kulturowych
kobiet” z brodami i fiutami i wyuczą przedszkolaki jak się ryćkać, wezmą się
wreszcie za poważne budowanie tych obiecanych szklanych domów.
Tylko tak można sobie wytłumaczyć, że
uczelnie, chcące rozliczać takiego Nowaka czy Rońdę nie mają problemu ze
stadami pętających się po wydziałach, wygadujących bzdury i „przepalających” sporą uczelnianą kasę
badaczek „tożsamości płci” albo socjolożek krytycznych.
A może się mylę. Może ta tęsknota za
tymi dwoma brodaczami, przeniesiona na „kobiety z brodą” była tylko na
początku. Może teraz to już tylko łatwy do zrozumienia strach. Taki jak wtedy,
gdy byle gówniarz z ZMP dyktował starym profesorom co i jak bo miał za plecami
jakiegoś „generała-gazrurkę” a ten znowu miał stosowną piwniczkę z rozgrzanymi
osiłkami wyposażonymi w bykowce.
Ja nawet nie dziwię się temu
strachowi. Jak się ogląda transmisję z panny Bratkowskiej, która zapowiada jak
to załatwi swój problem samoobsługowo to trudno, by nogi nie zadrżały a po
plecach nie przebiegł zimny dreszcz.
Zastanawiam się kiedy obudzą się ci
entuzjaści. Czy będzie to jeszcze wtedy, gdy nowy totalitaryzm będzie możliwy
do wymiecenia czy dopiero wtedy jak zaczną znikać ich mało elastyczni koledzy.
Ktoś powie, że tu już przeginam, że nie mam podstaw. Kochani, historia magistra
vitae est. Zawsze prędzej czy później znikali jak się wprowadzało wolność,
równość, braterstwo i powszechną szczęśliwość. Czemu tym razem owa zasada
miałaby nie zadziałać? No to jest właśnie problem naukowy, nad którym te
wszystkie baby z brodą by mogły siąść i go rozkminić zamiast toczyć wojny z
kiblami dla chłopów.
* na jakimś spotkaniu filozofów w
latach 40 czy wczesnych 50 XX wieku, bodaj na Uniwersytecie Warszawskim jeden
ze zwolenników „nowego” wygłosił płomienną mowę, z której wynikało, że marksizm
to klucz do wszystkiego. Stary profesor,
któremu mało życia zostało więc się już zbytnio nie bał, zauważył „Drogi
kolego. Chciałbym zauważyć, że klucz, który pasuje do wszystkiego, nazywamy
wytrychem.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz