niedziela, 1 lutego 2015

Elity modyfikowane genetycznie



Zajrzałem wczoraj do stojącego na półce saloniku prasowego  pierwszego numeru miesięcznika „Fronda” Grzegorza Górnego. Zaznaczenie obecności Górnego to brak zaufania do orientacji czytelnika w rynku medialnym. W każdym razie nie mój brak. Sam tytuł wyróżnia obecność  Górnego i  ma mieć to swoją wymowę. 

Jak napisałem, do tej „Frondy” tylko zajrzałem zatem nie będzie tutaj recenzji. Nowy tytuł na rynku zainspirował mnie znalezionym wewnątrz interesującym dyptykiem. Jeden z materiałów opisywał ocalały bez większego uszczerbku po upadku sowieckiego systemu model kształtowania elit państwowych w Rosji, drugi starał się odpowiedzieć na pytanie o etos naszej państwowej elity. Punktem wyjścia dla tego drugiego było przekonanie Sokratesa, że celem wychowania człowieka jest przygotowanie go do roli władcy albo do roli niewolnika czy też sługi. Dalej autor lub autorzy, których niestety nie zapamiętałem, zastanawiali się, którą drogą poszły nasze elity. Nie wiem do jakich wniosków doszli snujący te rozważania ale temat jest bezsprzecznie szalenie interesujący. I, jak mi się zdaje, mogący wywołać gorącą dyskusję.

Gdyby chcieć określić jakoś umownie ramy, do których należałoby zawęzić czas poszukiwań dowodów na to, że nie tylko inkubujemy ale w ogóle mamy jakieś „elity państwowe” od razu trzeba przyjąć, być może wbrew rzeczywistej praktyce, że nie bierzemy pod uwagę  wcześniejszej „elity” z PRL-owskich „central handlu zagranicznego”, fulbrightowskich stypendystów z zetemesowskiego zaciągu a już szczególnie dyplomatów i „dyplomatów” z moskiewskim epizodem i takimż sznytem. Nie wszystkim im rzecz jasna odmawiam patriotyzmu, profesjonalizmu i dobrej woli ale łatwość, z jaką potrafili adaptować się po systemowym nicowaniu budzi obawę, że to ich cecha organiczna. Zatem dla państwa nie za bardzo przydatna a może nawet niebezpieczna.

Po roku 1989 nastąpił chaos wynikający z pomieszania pospolitego ruszenia „nowych elit” z dość nachalnym flancowaniem w „nowej glebie” i pudrowaniem części starych. W 1991 podjęto próbę ubrania procesu tworzenia elit państwowych w kształt przemyślany i celowy. Mam oczywiście na myśli powołanie Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, wzorowanej na francuskiej ENA. Pamiętam wspomnienia z pierwszych lat działania szkoły, podkreślające przede wszystkim odwagę, z jaką sięgano nie tylko po wykształcone ale nawet uczące się jeszcze roczniki KSAP oraz powierzano im nawet wysokie stanowiska kierownicze w administracji państwowej. Mam kolegę ze studiów, który ukończył wtedy szkołę, doświadczył chyba jak mało kto tego państwowego głodu przygotowanych kadr i… I dziś chyba jest jednym z najbardziej wymownych przykładów, że nawet tak dobrze rokujące przedsięwzięcie potrafimy utłuc jeszcze w dziecięctwie. Nazwisko oczywiście zachowam dla siebie.

Dziś rzadko w życiorysach osób pojawiających się w gorących medialnych przekazach można by znaleźć „ksapowski” ślad. Wikipedia w materiale „Absolwenci Krajowej Szkoły Administracji Publicznej” wymienia jedynie 14 nazwisk* a sama szkoła na swej stronie wymienia 8 „znanych absolwentów KSAP"**.*  Spośród tej czternastki  z Wikipedii najwięcej osiągnęła pani Elżbieta Bieńkowska oraz osoby, których przygotowanie zdecydował się wykorzystać Lech Kaczyński. 

Choć naprawdę trudno mieć pretensję do Kaczyńskiego czy tych, którzy wypromowali obecną panią komisarz za to, że nie chcieli by stworzony przez KSAP kapitał się marnował , w tych kilku karierach najlepiej widać, że to raczej nie przygotowanie czy rozwiązania systemowe  ale polityczne umocowanie układa nam listę elit. I przez to lista ta jest, jaka jest i osoby pokroju „ksapowca” Władysława Stasiaka zdecydowanie na niej nie przeważają.

Upadek nadziei, jakie pewnie kiedyś pokładano w KSAP to niestety nie „wypadek przy pracy” nad konstruowaniem nowoczesnej Rzeczypospolitej. Pamiętam jak skończyła się historia oficerów, których swego czasu Rzeczpospolita wysłała, by kształcili się w najlepszej a w każdym razie najbardziej prestiżowej szkole wojskowej świata w West Point.  Utknęli oni później, po powrocie z nauk na podrzędnych stanowiskach, upchnięci tam, jak się domyślano, by nie przeszkadzali „dziadkom” z generalskimi wężykami, zdobytymi raczej dzięki kompetencjom z moskiewskiej „woroszyłowki”.

Jeśli miałbym zamknąć symbolicznie eksperyment  „genetycznej modyfikacji” naszych państwowych elit, za jego kres uznałbym objęcie przez Donalda Tuska stanowiska „prezydenta Europy”. Oczywiście, tak jak wszyscy, wiem, że wedle oficjalnej wersji, był to niesamowity sukces, szalone wyróżnienie już nie tylko Tuska ale w jego osobie całego Narodu.

Nie mnie sadzić jak to jest z tym wyróżnieniem narodu. Mam swój pogląd na owo wyniesienie i, co chyba nie będzie zaskoczeniem, daleki jest on od oficjalnej, państwowej wersji.

Przypadek człowieka, którzy przez lata buduje swą pozycję, dochodzi do miejsca, w którym nieomal sam trzyma w garści cały proces decyzyjny państwa by z tego zrezygnować na rzecz reprezentacyjnej ale pozbawionej rzeczywistej władzy funkcji to znakomita ilustracja słów Sokratesa o dwóch drogach i celach, do których prowadzą.  Nie dam się przekonać, że uczynienie z uzyskania przez Tuska stanowiska w europejskich strukturach jednego z głównych celów naszej dyplomacji nie jest działaniem przynoszącym nam wstyd. 

Ja oczywiście jakoś nawet rozumiem, że dla niektórych zdecydowanie więcej warte jest bycie ósmym, dwunastym czy dwudziestym w Brukseli niż pierwszym w Warszawie. Tym bardziej rozumiem, że bycie tu czy tam niesie ze sobą pewne profity, które od siebie się znacznie różnią.
Niestety źle mi się kojarzy preferowanie innych stolic jako miejsc, w których chciałoby się ustawiać w hierarchii znaczenia.

Nic nie sugeruję tylko stwierdzam, że fatalnie mi się kojarzy. I w dodatku jest fatalną lekcją dla przyszłych „elit”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz