Zajrzałem wczoraj do stojącego na półce
saloniku prasowego pierwszego numeru
miesięcznika „Fronda” Grzegorza Górnego. Zaznaczenie obecności Górnego to brak
zaufania do orientacji czytelnika w rynku medialnym. W każdym razie nie mój
brak. Sam tytuł wyróżnia obecność Górnego i ma mieć to swoją wymowę.
Jak napisałem, do tej „Frondy” tylko
zajrzałem zatem nie będzie tutaj recenzji. Nowy tytuł na rynku zainspirował
mnie znalezionym wewnątrz interesującym dyptykiem. Jeden z materiałów opisywał
ocalały bez większego uszczerbku po upadku sowieckiego systemu model
kształtowania elit państwowych w Rosji, drugi starał się odpowiedzieć na
pytanie o etos naszej państwowej elity. Punktem wyjścia dla tego drugiego było przekonanie
Sokratesa, że celem wychowania człowieka jest przygotowanie go do roli władcy
albo do roli niewolnika czy też sługi. Dalej autor lub autorzy, których
niestety nie zapamiętałem, zastanawiali się, którą drogą poszły nasze elity. Nie
wiem do jakich wniosków doszli snujący te rozważania ale temat jest
bezsprzecznie szalenie interesujący. I, jak mi się zdaje, mogący wywołać gorącą
dyskusję.
Gdyby chcieć określić jakoś umownie
ramy, do których należałoby zawęzić czas poszukiwań dowodów na to, że nie tylko
inkubujemy ale w ogóle mamy jakieś „elity państwowe” od razu trzeba przyjąć,
być może wbrew rzeczywistej praktyce, że nie bierzemy pod uwagę wcześniejszej „elity” z PRL-owskich „central
handlu zagranicznego”, fulbrightowskich stypendystów z zetemesowskiego zaciągu
a już szczególnie dyplomatów i „dyplomatów” z moskiewskim epizodem i takimż
sznytem. Nie wszystkim im rzecz jasna odmawiam patriotyzmu, profesjonalizmu i
dobrej woli ale łatwość, z jaką potrafili adaptować się po systemowym nicowaniu
budzi obawę, że to ich cecha organiczna. Zatem dla państwa nie za bardzo
przydatna a może nawet niebezpieczna.
Po roku 1989 nastąpił chaos
wynikający z pomieszania pospolitego ruszenia „nowych elit” z dość nachalnym
flancowaniem w „nowej glebie” i pudrowaniem części starych. W 1991 podjęto
próbę ubrania procesu tworzenia elit państwowych w kształt przemyślany i
celowy. Mam oczywiście na myśli powołanie Krajowej Szkoły Administracji
Publicznej, wzorowanej na francuskiej ENA. Pamiętam wspomnienia z pierwszych
lat działania szkoły, podkreślające przede wszystkim odwagę, z jaką sięgano nie
tylko po wykształcone ale nawet uczące się jeszcze roczniki KSAP oraz
powierzano im nawet wysokie stanowiska kierownicze w administracji państwowej.
Mam kolegę ze studiów, który ukończył wtedy szkołę, doświadczył chyba jak mało
kto tego państwowego głodu przygotowanych kadr i… I dziś chyba jest jednym z
najbardziej wymownych przykładów, że nawet tak dobrze rokujące przedsięwzięcie potrafimy
utłuc jeszcze w dziecięctwie. Nazwisko oczywiście zachowam dla siebie.
Dziś rzadko w
życiorysach osób pojawiających się w gorących medialnych przekazach można by
znaleźć „ksapowski” ślad. Wikipedia w materiale „Absolwenci Krajowej Szkoły
Administracji Publicznej” wymienia jedynie 14 nazwisk* a sama szkoła na swej
stronie wymienia 8 „znanych absolwentów KSAP"**.* Spośród tej czternastki z Wikipedii najwięcej osiągnęła pani Elżbieta Bieńkowska
oraz osoby, których przygotowanie zdecydował się wykorzystać Lech Kaczyński.
Choć naprawdę trudno
mieć pretensję do Kaczyńskiego czy tych, którzy wypromowali obecną panią
komisarz za to, że nie chcieli by stworzony przez KSAP kapitał się marnował , w
tych kilku karierach najlepiej widać, że to raczej nie przygotowanie czy
rozwiązania systemowe ale polityczne
umocowanie układa nam listę elit. I przez to lista ta jest, jaka jest i osoby
pokroju „ksapowca” Władysława Stasiaka zdecydowanie na niej nie przeważają.
Upadek nadziei,
jakie pewnie kiedyś pokładano w KSAP to niestety nie „wypadek przy pracy” nad
konstruowaniem nowoczesnej Rzeczypospolitej. Pamiętam jak skończyła się
historia oficerów, których swego czasu Rzeczpospolita wysłała, by kształcili się
w najlepszej a w każdym razie najbardziej prestiżowej szkole wojskowej świata w
West Point. Utknęli oni później, po
powrocie z nauk na podrzędnych stanowiskach, upchnięci tam, jak się domyślano,
by nie przeszkadzali „dziadkom” z generalskimi wężykami, zdobytymi raczej
dzięki kompetencjom z moskiewskiej „woroszyłowki”.
Jeśli miałbym zamknąć
symbolicznie eksperyment „genetycznej
modyfikacji” naszych państwowych elit, za jego kres uznałbym objęcie przez
Donalda Tuska stanowiska „prezydenta Europy”. Oczywiście, tak jak wszyscy,
wiem, że wedle oficjalnej wersji, był to niesamowity sukces, szalone wyróżnienie
już nie tylko Tuska ale w jego osobie całego Narodu.
Nie mnie sadzić
jak to jest z tym wyróżnieniem narodu. Mam swój pogląd na owo wyniesienie i, co
chyba nie będzie zaskoczeniem, daleki jest on od oficjalnej, państwowej wersji.
Przypadek
człowieka, którzy przez lata buduje swą pozycję, dochodzi do miejsca, w którym
nieomal sam trzyma w garści cały proces decyzyjny państwa by z tego zrezygnować
na rzecz reprezentacyjnej ale pozbawionej rzeczywistej władzy funkcji to
znakomita ilustracja słów Sokratesa o dwóch drogach i celach, do których
prowadzą. Nie dam się przekonać, że
uczynienie z uzyskania przez Tuska stanowiska w europejskich strukturach
jednego z głównych celów naszej dyplomacji nie jest działaniem przynoszącym nam
wstyd.
Ja oczywiście jakoś
nawet rozumiem, że dla niektórych zdecydowanie więcej warte jest bycie ósmym,
dwunastym czy dwudziestym w Brukseli niż pierwszym w Warszawie. Tym bardziej
rozumiem, że bycie tu czy tam niesie ze sobą pewne profity, które od siebie się
znacznie różnią.
Niestety źle mi
się kojarzy preferowanie innych stolic jako miejsc, w których chciałoby się ustawiać
w hierarchii znaczenia.
Nic nie sugeruję
tylko stwierdzam, że fatalnie mi się kojarzy. I w dodatku jest fatalną lekcją
dla przyszłych „elit”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz