Przypadkiem zupełnym na spacer po
Warszawie z Kobietą Moją Kochaną wybraliśmy się wczoraj ulicami, którymi w
znacznej części przebiegać miała później trasa marszu. Nie, nie tego złego.
Tego, w którym było tak radośnie i o którym jeden z jego uczestników, pan
Zbigniew Janas, były bohater solidarnościowej opozycji, opowiadał u pani
Gozdyry wieczorową porą zaznaczając, że
imprezy tej nikt nie musiał pilnować i ochraniać. Gdyby tak nie powiedział,
pewnie w ogóle bym o tym i żadnym innym marszu nie pisał.
Wysiedliśmy więc na Rondzie de
Gaulle’a bo KMK chciała dłuższym spacerkiem pójść do Łazienek. Najpierw
obejrzeliśmy sobie przez szybę wystawę salonu firmowego Ferrari, co to
ulokowany jest na parterze bywszego „Domu Partii”, dając najlepsze świadectwo
temu, jak ta nasza transformacja przebiegła i dokąd nas zaprowadziła. Jednych
za kierownice ferrari a innych za szybę luksusowych salonów.
Dalej już wystaw nie oglądaliśmy
prawie bo zafascynowało nas co innego, rzadszego w tym miejscu na co dzień. W
sensie bywania a nie liczby wówczas, gdy na to patrzyłem. Chodzi mi o
funkcjonariuszy służb mundurowych przeróżnych, którzy rozstawieni byli wzdłuż
całej trasy naszego spaceru a więc i radosnego marszu Pana Prezydenta. Ilość
ich, jak zgaduję, przewyższała znacznie liczbę wszystkich ferrari, jakie
kiedykolwiek zostawiły ślad na warszawskim bruku. Policjanci, miejscy strażnicy
i wojskowi żandarmi stali w grupach po dwóch, trzech, oddalonych od siebie co
kilkanaście metrów. Stali przy każdym przejściu przez ulicę, przy każdym
wyjściu z podziemnych przejść.
Kiedy się przyjrzałem, zobaczyłem, że
dość dyskretnie ale widocznie poupychane były w pobliżu trasy policyjne czy
żandarmskie auta, które te wszystkie mundury musiały tam wcześniej zwieźć.
Nawet kiedy zaciągnąłem KMK do „Cafe Rozdroże”, już w przedsionku spotkaliśmy
trzech miejskich strażników a kiedy popijaliśmy kawą pyszne W-Z-ki lokal
odwiedziło co najmniej czterech, pięciu żołnierzy żandarmerii wojskowej. Jedli,
pili i czekali.
„Czego się tak boicie?” – zapytałem w
duchu tych, którzy sobie tych wszystkich wojaków pozwozili w takiej liczbie.
Tym bardziej pytam pana Janasa, co opowiada, że nie było trzeba.
Drugie pytanie zadałem im, gdyśmy
wracali. Wtedy do tych mundurów, widzianych wcześniej dołączył widok
pojawiających się co i rusz i znikających pędem konduktów samochodów na
sygnale. Głownie policyjnych. Jechały szybko, na sygnale sznurami i wyglądało to
tak, jakby ktoś potężny w węża właśnie sobie pogrywał. Może to przesada ale wtedy
głowę bym dał, że z pięciu mijanych wtedy samochodów aż trzy pędziły w takich
właśnie konduktach.
„Na kogo to wszystko?” – zapytałem wtedy.
Całość sprawiała wrażenie, jakbym
znalazł się nieznanym mi sposobem w środku jakiegoś kieszonkowego stanu wojennego,
w którym władza znów potrzebuje pałek, gazów a może i czegoś mocniejszego by
prowadzić dialog z obywatelami. Pachniało wojną. Nie inaczej.
Kiedy widzi się coś takiego w samym środku
dnia jak ten, w samym środku kraju, w samym sercu jego stolicy, trudno mieć
wątpliwości co do tego, jak to się skończy.
„Z szaconkiem, bo się może skończyć
źle…”
Kiedy widzi się coś takiego łatwo
odczuć lęk. A jeśli jest się na niego odpornym, łatwo wpaść we wściekłość.
gdy wyjeżdżałem z Warszawy, marsz
dopiero ruszał. Jeszcze w pociągu dostałem od KMK wiadomość, że spłonęła tęcza.
W domu włączyłem więc telewizor i od razu natknąłem się na panią Gozyrę
sekundującą starciu pana Janasa z Marianem Kowalskim, jednym z liderów
środowisk narodowych i organizatora marszu. Na żółtym pasku przeczytałem „Bilans
zamieszek: spalona tęcza na Placu Zbawiciela i budka przy ambasadzie Rosji.”
Nie zmyślam. Taki był bilans tych rozruchów. Dziś w Onecie oglądam „dokumentację
fotograficzną, pokazującą po kilka, kilkanaście ujęć z trzech miejsc.* Przez miasto przeszło ponoć kilkadziesiąt
tysięcy „nazioli” a nie było gdzie robić zdjęć…
A dziś od rana na zmianę pan Kuźniar
w TVN-ie opisując barbarzyństwo zaciskał zęby, by obok naturalnych dla niego złośliwości
nie wykrzyczeć, że strzelać było trzeba i specjaliści zastanawiali się nad
zdarzeniami „stającymi się powoli tradycją”. A ja czekałem kiedy któryś z nich połączy
tę tradycję z władza, za której się ona urodziła i rośnie, rośnie…
Niemal wzruszył mnie mocno smutny pan
Tusk, gdy zrzucał winę na Kaczyńskiego a w rzeczywistości zdawał się mieć do
niego pretensję o to, że tamten samego go zostawił z tą płonącą ambasadą,
płonącym totemem i całą resztą. Koledzy tak nie robią. Koledzy robią tak, jak
robią koledzy z Dumy, ochoczo obwiniając za Tuskiem Kaczyńskiego**
I nikt też nie zapytał gdzie do
cholery pojechały te wszystkie samochody na sygnale, które ja widziałem skoro
nie było ich akurat w jednym najoczywistszym miejscu na całej trasie. Kto się w
tego węża bawił tak po amatorsku? I czy aby na pewno?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz