Wśród obietnic, złożonych przez panią Ewę Kopacz we wczorajszym wystąpieniu najbardziej zainteresowały mnie dwie.
Pierwsza,
ta o realizacji w trzy miesiące (czy tam w dwanaście bo rachuby pani
Kopacz w ogóle są mało zrozumiałe) tego, co miało być zrealizowane w
trzy lata. Tu od razu zaznaczę, że nie wiem o jakie „trzy lata” chodzi. O
ten rok, co został pani Kopacz i dwa lata wstecz (co byłoby zgodne z
logiką planowania pracy gabinetów) czy też (co nie mieści się w logice
ale zgadza się z ogólną zasadą planowania pracy gabinetu, którego byt
zakończy się wszak jesienią przyszłego roku) o jakieś tajemnicze trzy
lata, które nie wiadomo kto i kiedy przyjął. Gdyby uznać, że mamy do
czynienia z ekipą, która logiki w swym działaniu nie będzie odrzucać,
chodzi o to pierwsze. Słowem pani Kopacz w rok zamierza zrobić coś, co
miało być zrobione przez trzy lata tylko ktoś z jakiegoś powodu przez
dwa lata się, mówiąc kolokwialnie, obcyndalał i teraz trzeba zasuwać. To
nasuwa mi skojarzenie z dowcipem o tym, jak różne nacje przyjęły
wiadomość, że za trzy dni nastąpi koniec świata. Dokładniej zaś z
reakcją ludzi sowieckich, którzy zaczęli zwijać się jak w ukropie, by w
te trzy dni zrealizować całą pięciolatkę.
Druga
obietnica dotyczyła sprawy, za którą panią Kopacz rozliczać powinniśmy
nie czekając nie tylko zasygnalizowanych przez nią, „Jaruzelskich” stu
dni, nie tylko tego roku, który jej gabinetowi pozostał ale choćby i
dnia. Chodzi o przywoływany przez tę ekipę (dlaczego piszę „tę ekipę”
zaraz się wyjaśni) z częstotliwością mogącą już wywoływać torsje
słuchaczy „pakiet kolejkowy” oraz ekspresowe robienie z rezydentów
specjalistów. Co natychmiast zmniejszy a nawet i zlikwiduje kolejki.
Przynajmniej zdaniem pani Kopacz. Otóż w tej sprawie trudno nie zapytać
pani Kopacz czemu dopiero teraz. Wszak jest ona byłym ministrem zdrowia a
w jej gabinecie ministrem zdrowia jest jej bezpośredni następca, pan
Arłukowicz. Mamy więc niczym nie przerwaną ciągłość siedmiu lat
majstrowania przy ochronie zdrowia i efekty, które prawie każdy mógł, w
większym lub mniejszym stopniu odczuć na własnej skórze. I nagle pani
Kopacz i pan Arłukowicz, którym przez siedem lat nie wpadli na taki
genialny pomysł, zrealizują go w rok!
I
tu przypomina mi się pierwsze expose pani Kopacz. Jeszcze z czasów, gdy
była tylko Ewą Kopacz, posłem Platformy Obywatelskiej, idącej właśnie
po władzę. Pamiętam bo oglądałem ją w telewizji, gdy zapowiadała jak to
błyskawicznie wprowadzą wszędzie, gdzie się tylko da, porządek i
dobrobyt, bo już na starcie mają „szuflady pełne ustaw”.
Co
było później, pamiętamy. W szczególności zaś kolejne kompromitacje
związane z przedstawianiem projektów przygotowanych przez poprzedników
albo z jakością proponowanych a często i przepychanych przez PO-wską
„maszynkę legislacyjną” aktów prawnych własnego autorstwa.
Pojawiły
się wtedy podejrzenia, że szuflady, o których mówiła pani Kopacz, to
były szuflady zastane w przejętych gabinetach. Sugerowano też
równolegle, że jakieś tam szuflady PO faktycznie ma, tylko widocznie nie
może znaleźć do nich kluczy.
Być
może więc wreszcie pani Kopacz znalazła te klucze i te szuflady w ust…
znaczy ustawy w szufladach. Albo też ma te szuflady tak, jak miała je
wtedy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz