piątek, 24 października 2014

Foreign Affairs



Korzystając z faktu, że wielki sukces Polski na szczycie klimatycznym jeszcze nie przesłonił tematu nr 1 ostatnich dni, pozwolę sobie jeszcze raz (ostatni mam nadzieję) wrócić do niego. Donald Tusk, po nieproporcjonalnie długim w stosunku do oczekiwań milczeniu zabrał głos w sprawie ostatniego zamieszania z Radosławem Sikorskim.

- Radosław Sikorski w trakcie swojej drugiej konferencji prasowej powiedział właściwie wszystko, co należało powiedzieć po tym niefortunnym wywiadzie. Zamknął sprawę mówiąc, że zawiodła go pamięć* - stwierdził były Premier i chyba uznał, że faktycznie sprawa jest zamknięta.

Niestety, jest pewien problem. Ja rozumiem, że można popełnić pomyłkę co do tego, czy spotkał się Tusk w cztery oczy z Putinem 8 lutego 2014 r. czy dopiero na sopockim molo. Tu zgoda, że „zawodna pamięć” może być wytłumaczeniem. Problem pojawia się jednak w związku z treścią rozmowy, przywoływaną przez Sikorskiego. Tu już ten mechanizm nie działa.

Działa natomiast inny. A w zasadzie mogą w grę wchodzić dwa alternatywne. Pierwszy taki, że rozmowa w cztery oczy miała miejsce tylko kiedy indziej, co i tak zmusza do stawiania pytań o jej następstwa lub ich brak, lub jej nie było nigdy. A wtedy mamy do czynienia ze zwykłą konfabulacją Radosława Sikorskiego.

I tu jest problem. Którego, jak chce Tusk, Kopacz i inni, niby nie ma skoro pan Radek „się pomylił”.
Problem sprowadza się bowiem przy takim postawieniu sprawy do Radka Sikorskiego jako osoby odpowiedzialnej za słowa a także do wiarygodności jego działań i ich efektów. Myślę, ze te ostatnie znamy głownie dzięki wypowiedziom pana Sikorskiego. Jeśli w tych wypowiedziach mamy do czynienia z precyzją równą tej, która wmawia się teraz nam w sprawie słów Sikorskiego odnośnie rozmowy Putin-Tusk.

Coś z osiągnięciami naszej dyplomacji pod wodzą Sikorskiego faktycznie może być na rzeczy, jeśli przypomnieć sobie przypisanie sobie przez Sikorskiego cudzego pomysłu w sprawie konfliktu w Syrii.

Ja oczywiście rozumiem, że gwałtowne próby bronienia sytuacji nie do obrony nie wynikają wcale z chęci pomniejszenia wagi wpadki Sikorskiego. Chodzi, jak myślę głównie o to, by teraz, gdy za pasem pierwsze z serii wyborów, przestano mówić źle na temat czegokolwiek i kogokolwiek związanego z PO. Poza tym chodzi o to, że ktoś Sikorskiego zrobił odpowiedzialnym za nasze sprawy zagraniczne i z tą odpowiedzialnością pozostawił przez lata. Z widocznym skutkiem.



środa, 22 października 2014

„ Ich człowiek w Warszawie”



Jeśli jeszcze przez kilka dni czołowi politycy PO będą twierdzić, że nie było spotkania Tusk – Putin, że sprawa Sikorskiego jest zamknięta jego oświadczeniem, że sobie przypomniał, że nie pamięta, zrobi się naprawdę ciekawie. Bo równocześnie trwał będzie research przekazu z tamtego okresu, ujawniający coraz ciekawsze ślady tego, czego nie było.

Na stronach (o dziwo) TOK FM i „gazeta.pl” znaleźć można wspomnienie uczestnika ówczesnego wyjazdu Tuska i Sikorskiego do Rosji, dziennikarza „Pulsu Biznesu” Jacka Zalewskiego, który pamięta, że do rozmowy w „cztery oczy” (czyli Tusk-Putin + tłumacze) jednak doszło.* Ślad tego wydarzenia znajduje się zresztą też w relacji Zalewskiego z 2008 r.**

Wizyta, o której wspomina Zalewski a której nagle zapomniał Sikorski była o tyle znamienna, że po niej Tusk, pytany o wzmianki w rosyjskich gazetach, nazywające go „naszym człowiekiem w Warszawie” odpowiedział, że równie dobrze można nazwać Putina „naszym człowiekiem w Moskwie”.***

Te słowa w dzisiejszym kontekście brzmią  zdumiewająco. „Nasz człowiek…”

Przestaje natomiast dziwić narastająca nerwowość polityków PO. Wygląda na to, że wybór scenariusza, w którym Sikorski wykona „riplej” i po zrobieniu z siebie idioty na arenie międzynarodowej teraz potwierdzi i ugruntuje swój idiotyzm oświadczeniem, że „przypomniał sobie, że zapomniał”, nie był chyba najlepszym pomysłem. Być może teraz „jeszcze lepszym” pomysłem zdaje się pani Kopacz wywalenie Radka w polityczny niebyt. Trudno byłoby teraz pojąc taki krok skoro, jak mówił nie byle kto tylko następca Sikorskiego w resorcie, wczoraj „sprawa została zamknięta”. Poza tym polityczna anihilacja kogoś, kto właśnie udowodnił światu głupotę połączoną z nieobliczalnością a od dawna znany był z ambicji i zadufania w sobie, może skończyć się czymś jeszcze bardziej nieprzewidzianym lub nawet szokującym. Odstawiony Radek nie będzie zobowiązany by robić sobie cokolwiek ze „stanowczości” Kopacz. A siedmioletni zasób informacji z samego jądra władzy może być wystarczającym by przez lata nie dawać o sobie zapomnieć.

Próba bezczelnego rżnięcia przez Sikorskiego, przez Kopacz, przez Schetynę i resztę PO głupa zdaje się obracać przeciwko nim. Owocuje masowym najazdem łowców na internet w poszukiwaniu coraz bardziej imponujących kwiatków, które obrosły tamtą wizytę.

Stwierdzenia, wygłaszane po powrocie z Moskwy, nie tylko dotyczące tego jak bardzo „nasz” był wtedy Putin, wobec wspomnień i wynurzeń Sikorskiego dla „Politico” nabierają dzisiaj innego znaczenia i specyficznego smaczku oraz zapaszku. Jeśli faktycznie Putin żartował sobie, że Lwów możemy sobie brać, zdumiewające są słowa Tuska „Bardzo się cieszę, że Rosjanie bez chwili wahania podjęli tę gotowość do poważnej rozmowy.” wypowiedziane niedługo potem w Warszawie.***

Tak przy okazji brak jakiegokolwiek śladu, który pozwoliłby Benowi Judach sugerować stanowcze odrzucenie w 2008 r. czegokolwiek, co Tusk i Sikorski usłyszeli od rosyjskiej strony. Są tylko ślady zadowolenia z wizyty.

Swego czasu Bismarck powiedział, że wierzy tylko w informacje, po których nastąpiło dementi. Platforma Obywatelska mocno stara się dowieść, że w tym, co mówił, było coś na rzeczy.


niedziela, 5 października 2014

Ojciec odchodzi*



Upubliczniona dziś wiadomość, że Prezes PiS zamierza, w razie przegranych wyborów parlamentarnych w 2015 r.  odejść ze sprawowanej funkcji  zaczęła od razu wieść dość ciekawe, medialne życie, w którym wcale, choć tak by mogło się wydawać,  nie są najważniejsze  rozważania o ewentualnych skutkach takiego kroku Kaczyńskiego. Jak na razie trwa ustalanie, czy faktycznie słowa o dymisji padły czy też nie. Redakcja Newsweeka, który puścił w świat informację, twierdzi, że wersję tę potwierdziło jej trzech uczestników posiedzenia Komitetu Politycznego PiS, podczas którego miała paść zapowiedź Kaczyńskiego. Dla odmiany inni dziennikarze, powołując się na równie liczne, również obecne na wspomnianym posiedzeniu źródła, twierdzą, że żadna taka wypowiedź tam nie padła.   

Gdyby nie zdefiniowany przez redaktora naczelnego i, w nie mniejszym stopniu przez pana  Łazarewicza etos i polityczny profil tygodnika, który teraz chwali się „trzema źródłami” można by powiedzieć, że nie wiadomo jak tam było na tym Komitecie. A tak można raczej zauważyć, że nie wiadomo jak tam było z tymi „trzema źródłami”. 

Załóżmy jednak, że to nie tygodnik pana Lisa tylko jakiś inny, który nikomu nie kojarzy się z nikim i niczym, upublicznił taką sensacyjna informację. Wtedy warto a nawet trzeba by rozważyć jej prawdopodobieństwo. Pisze „trzeba” bo nie tylko ja (vide ostatnie expose naszej nowej „Matki Polki”) uważam, że wpływ Kaczyńskiego na to, co dzieje się w Polsce jest istotny. Od wspomnianej „Matki” różnię się, nawiązując do znacznej części komentarzy do jej wypowiedzi, „rozłożeniem akcentów”.

Gdyby więc jakiś tygodnik, któremu można ufać jakby więcej niż Newsweekowi, gdy pisze cokolwiek o którymkolwiek Kaczyńskim, napisał, że przegrana PiS w 2015 r. oznacza dla Kaczyńskiego rozbrat z PiS-em i, najpewniej, z polityką, zastanawiałbym się, cóż to może oznaczać. Ale najpierw zastanowiłbym się nad tym, czemu ma Kaczyński czekać do tego 2015 r. skoro mówiąc dziś takie rzeczy mógłby spokojnie już teraz zacząć się pakować przed polityczną emeryturą. Informowanie potencjalnych następców że nadeszła pora brutalnej (te zawsze są brutalne) wojny o schedę byłoby czymś w rodzaju zbiorowego samobójstwa. Raz, że trudno byłoby kogokolwiek z tych delfinów skłonić do pracy na rzecz partii, odrywając od troski o własne interesy a dwa, że mogliby się znaleźć wśród następców i tacy, którym porażka w 2015 zaczęłaby niezmiernie pasować. I zaczęliby pracować właśnie na tę opcję.

Gdyby faktycznie Kaczyński zamierzał odejść, byłby to z cała pewnością koniec epoki w polskiej polityce. Odszedłby człowiek, który w mniejszym stopniu miał okazję wpływać na nią tym co robił a w większym tym, że się na nią „rzucał cieniem”.  I to przez znaczną część tej naszej 25- letniej wolności.

Wbrew pozorom odejście Kaczyńskiego byłoby wiadomością równie złą dla jego otoczenia jak i dla jego głównego rywala. Nie ukrywam, że, w jakimś stopniu także i za sprawą samego Kaczyńskiego, jego dzisiejsze otoczenie nie rokuje żadnych nadziei na to, że przetrwa jakąś dłuższą chwilę po tym zapowiedzianym jakoby kroku, który byłby dla ludzi z pierwszych szeregów PiS niczym amputacja mózgu i serca za jednym razem.

Dla konkurentów skończyłby się natomiast czas łatwej retoryki, w której zawsze, jakkolwiek by się nie zaczynał kolejny „spór o Polskę”, kończyło się straszeniem powrotem PiS-u i Kaczyńskiego. Bez Kaczyńskiego i PiS ten patent byłby na nic.

To zresztą ciekawa sytuacja, gdy Kaczyński stanowi dziś najpoważniejszy atut tak własnej partii jak też PO. Bez tego „cienia”, którzy rzuca, przyjdą różne wyszczekane Cimoszewicze czy też Czarzaste i przewiozą „elitę” Platformy niczym ekstraklasa trampkarzy. Nie dlatego, że z nich taka „ekstraklasa” tylko dlatego, że z tamtych faktycznie „trampkarze”. A „zaprzyjaźnione stacje” będą temu życzliwie kibicować. Tak jak i Sowy przeróżne.

Trudno powiedzieć jaki nastrój zapanował w kierownictwie PO na wieść, że być może już nic nie będzie tak samo łatwe i sprowadzające się do krzyknięcia „O! Kaczyński!” Na miejscu pani Kopacz, która wszak do ewentualnego końca historii znaczonej tym „cieniem” nie zdąży jeszcze zbytnio przyzwyczaić się do uzyskanego właśnie z „ bardzo mocnym mandatem” stołka, dałbym natychmiast na mszę. Ten stołek pewnie dla niej wart jest wiele. I, choć pasuje raczej do innej części ciała, stanowi jakieś tam „ukoronowanie”.  Wart jest więc mszy!

Oczywiście nie wykluczam, że Kaczyński faktycznie odejdzie, tak jak zapowiada. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby zapowiedział, że odchodzi nie po wyborach 2015 r. ale w najbliższy poniedziałek. Jeśli w choć odrobinę zbliżony sposób jak ja reaguje on na kolejne zwycięstwa ogłaszane przez Adama Hofmana, nie dziwię się temu zniechęceniu, które jakoby właśnie ujawnił. Oczywiście mógłby, zamiast odchodzić w poniedziałek czy przyszłą jesienią, od poniedziałku pozbyć się pana Hofmana.

I żyli byśmy długo i szczęśliwie. To takie proste…

* Tytuł ściągnąłem od Piotra Czerskiego, z jego skandalizującej ponoć mini-powieści.

piątek, 3 października 2014

Nike się puszcza



Nie ukrywam, że choć mam świadomość tego, iż intronizacja pani Kopacz to wydarzenie doniosłe (nie zdziwię się jak Żakowski napisze, że w ogóle najdonioślejsze w dziejach), bardziej mnie ostatnio zajmuje wielowątkowa sprawa degrengolady „prawdziwej lewicy”. Tu, aby nie było wątpliwości, wyjaśnię, iż „prawdziwa lewica” to nie żaden tam „beton” postpezetpeerowski, co to swego czasu pozamieniał różne państwowe Juventury i Impexsy- srympexy w swoje własne spółki z o.o. a mieszkanka w bloku, zaopatrzone w politurowaną meblościankę na apartamenty w „zatoce czerwonych świń”, tylko przeróżne Krytyki, Feminoteki, Perfekcyjności i oczywiście „zaćpana hołota” od Palikota. Ten rym ostatni ma zresztą i znaczenie ostatnio odkryte bo „zaćpana hołota” faktycznie od Palikota tyle, że czmycha. I to masowo.

Wśród tych wątków są oczywiście tak interesujące jak osobliwy coming out pana Hartmana, czy przytulanie się Palikota do doktor Ewy, będące śmiałym głosem tego lewicowego polityka w dyskusji czy być czy mieć. Kogo wcześniej miliony reprezentanta Lubelszczyzny (niech mi Lubelszczyzna wybaczy że przypominam) na prawidłową odpowiedź nie naprowadziły, ten teraz już wie, że Palikot woli jednak mieć.

Mnie jednak najbardziej zachwycił (piszę szczerze!) wątek sporu między panią krytyk, no niech jej będzie krytyczką, Kingą Dunin a pisarzem Ignacym Karpowiczem. Kto sprawy nie zna, wyjaśniam, że nie jest to spór natury literackiej. Chcąc go opisać jak najkrócej, posłużę się cytatem z komentarza, znalezionego gdzieś w sieci. Nie załączę stosownego odsyłacza bo pamiętam sam komentarz a miejsca, gdzie go umieszczono i autora, niestety nie. Ów anonim napisał o sprawie „Dziwna historia. Chłop na babę donosi, że mu jaja tarmosi”. Dosadne to acz jakże celne podsumowanie sprawy, w której najpierw Dunin zrobiła z Karpowicza już to wiarołomnego i niesolidnego przyjaciela, już to nieomal złodzieja, co „przytulił” (jako pożyczkę ponoć) jej naście tysięcy oraz sto euro i nie chce oddać a Karpowicz odwinął się zwięzłym opisem jak to został zmolestowany i prawie zgwałcony przez Dunin, gdy naiwnie, niczym „nieśmigany” jeszcze nastolatek, przyjął jej zaproszenie, by dla wygody położył się z nią do łoża. To jednak nie był koniec sporu, bo Dunin, by nie zostać dłużną, zarzuciła Karpowiczowi postępowanie nieetyczne, polegające na wejściu w związek partnerski (nie wiedzieć czemu nazwany przez tę ikonę nowego wspaniałego świata konserwatywnym do obrzydzenia określeniem „konkubinat”) z sekretarzem Literackiej Nagrody „Nike”, do której Karpowicz jest nominowany.

I tu dochodzę do sedna mojej notki. Wbrew wcześniejszym krotochwilom, do sedna cholernie poważnego. Można się z tym zgodzić lub nie (coryllus by się pewnie nie zgodził ale on sam sobie wybił z ręki jakiekolwiek argumenty negując w ogóle sens wszelkich nagród literackich) ale nagroda ta uchodzi czy też została wypromowana dość umiejętnie na najbardziej znaczącą literacką nagrodę w kraju. Podpieraną autorytetem takich nazwisk laureatów jak Miłosz, Myśliwski, Różewicz czy Rymkiewicz.

I nagle dowiadujemy się, że jeden z aspirantów do wyróżnienia, zakwalifikowany do półfinału, czy nawet już do finału, wspomaga się (a raczej swoje szanse) w sposób, który może budzić podejrzenia o to, że nagrodę dostaje się wcale nie za walory literackie czy szerzej artystyczne twórczości czy tam konkretnego dzieła. Tu dodam, że walory oceniane oczywiście subiektywnie przez stosowne jury nagrody.

To niedozwolone czy raczej niewłaściwe wspomaganie w wykonaniu Karpowicza to nie tylko rzekomy czy rzeczywisty związek partnerski czy też konkubinat z aktualnym sekretarzem nagrody. Który, by było ciekawiej, w odróżnieniu od pani Dunin jest chłopcem. Dużym chłopcem oczywiście. To także to dotykanie, molestowanie czy tam tarmoszenie, zarzucone pani Dunin. Tak się bowiem składa, bywała ona nie jeden raz w jury w minionych latach. I wpływ na jurorów aktualnych może czy raczej mogłaby mieć nie mniejszy niż ów sekretarz, pan Juliusz Kurkiewicz. Co prawda, wedle oświadczenia pana Tadeusza Nyczka, aktualnego przewodniczącego jury, Kurkiewicz „nie bierze udziału w pracach, jest tylko technicznym organizatorem: pisze na tablicy nazwiska, skreśla itp.”. Trudno powiedzieć czy pan Nyczek, starając się wmówić opinii publicznej coś takiego, jest równie naiwny jak pan Karpowicz, kładący się w łóżku z panią Dunin i później oburzony, że go za to czy za tamto złapała. Naiwny bo albo sam wierzy, że Kurkiewicz na nic nie ma wpływy albo że my w to, co nam wciska uwierzymy.

Jakby pan Nyczka całej sprawy nie bagatelizował i pana Kurkiewicza nie sprowadzał do roli ciecia czy woźnego, wątpliwości wobec trybu wyłaniania laureata pozostają.

Poza nimi oczywiście są i Różewicz i Rymkiewicz i Miłosz i Myśliwski i kilku innych, bo trudno raczej przyjąć, że i im pani Dunin oferowała wygody swego łoża i towarzyszące im inne atrakcje. Za ich czasów tablicę ścierał też kto inny niż Kurkiewicz.

Natomiast w przypadku tych młodszych i (potencjalnie) równie jak Karpowicz atrakcyjnych z punktu widzenia pani Dunin (i pana Kurkiewicza oczywiście) już nie wiadomo. Czy oni tacy genialni czy też również korzystali z wygód łoża i też byli w konkubinacie. Cień pada także, ku mej rozpaczy, i na Dorotę Masłowską, której nie czytałem ( i pewnie nie przeczytam) ale którą skądinąd cenię i lubię. Bo choć w typie pani Dunin i pana Kurkiewicza nie jest absolutnie, trudno zaprzeczyć, że z całego grona laureatów „towar” z niej najfajniejszy. I kto wie na co patrzyli w jej przypadku szacowni jurorzy?

Dotąd można było zarzucać fundatorowi i samej nagrodzie „Nike”, że, pozostając wyróżnieniem sprawiedliwym i merytorycznym, nadmiernie się puszy. Teraz zaś nie wiadomo, czy zwyczajnie się nie puszcza, gratyfikując autorów, co to piszą, jak piszą, ale za to fajnie się dają dotykać. I cały prestiż diabli wezmą.

Ps. Już za parę dni się okaże. Dla jury byłoby najlepiej dać nagrodę Świetlickiemu, bo się odżegnuje więc nikomu się dotykać nie dawał albo jakiemuś dziadkowi. O ile jest takowy wśród nominowanych.


czwartek, 2 października 2014

Ustawy pełne szuflad

Wśród obietnic, złożonych przez panią Ewę Kopacz we wczorajszym wystąpieniu najbardziej zainteresowały mnie dwie.
Pierwsza, ta o realizacji w trzy miesiące (czy tam w dwanaście bo rachuby pani Kopacz w ogóle są mało zrozumiałe) tego, co miało być zrealizowane w trzy lata. Tu od razu zaznaczę, że nie wiem o jakie „trzy lata” chodzi. O ten rok, co został pani Kopacz i dwa lata wstecz (co byłoby zgodne z logiką planowania pracy gabinetów) czy też (co nie mieści się w logice ale zgadza się z ogólną zasadą planowania pracy gabinetu, którego byt zakończy się wszak jesienią przyszłego roku) o jakieś tajemnicze trzy lata, które nie wiadomo kto i kiedy przyjął. Gdyby uznać, że mamy do czynienia z ekipą, która logiki w swym działaniu nie będzie odrzucać, chodzi o to pierwsze. Słowem pani Kopacz w rok zamierza zrobić coś, co miało być zrobione przez trzy lata tylko ktoś z jakiegoś powodu przez dwa lata się, mówiąc kolokwialnie, obcyndalał i teraz trzeba zasuwać. To nasuwa mi skojarzenie z dowcipem o tym, jak różne nacje przyjęły wiadomość, że za trzy dni nastąpi koniec świata. Dokładniej zaś z reakcją ludzi sowieckich, którzy zaczęli zwijać się jak w ukropie, by w te trzy dni zrealizować całą pięciolatkę.
Druga obietnica dotyczyła sprawy, za którą panią Kopacz rozliczać powinniśmy nie czekając nie tylko zasygnalizowanych przez nią, „Jaruzelskich” stu dni, nie tylko tego roku, który jej gabinetowi pozostał ale choćby i dnia. Chodzi o przywoływany przez tę ekipę (dlaczego piszę „tę ekipę” zaraz się wyjaśni) z częstotliwością mogącą już wywoływać torsje słuchaczy „pakiet kolejkowy” oraz ekspresowe robienie z rezydentów specjalistów. Co natychmiast zmniejszy a nawet i zlikwiduje kolejki. Przynajmniej zdaniem pani Kopacz. Otóż w tej sprawie trudno nie zapytać pani Kopacz czemu dopiero teraz. Wszak jest ona byłym ministrem zdrowia a w jej gabinecie ministrem zdrowia jest jej bezpośredni następca, pan Arłukowicz. Mamy więc niczym nie przerwaną ciągłość siedmiu lat majstrowania przy ochronie zdrowia i efekty, które prawie każdy mógł, w większym lub mniejszym stopniu odczuć na własnej skórze. I nagle pani Kopacz i pan Arłukowicz, którym przez siedem lat nie wpadli na taki genialny pomysł, zrealizują go w rok!
I tu przypomina mi się pierwsze expose pani Kopacz. Jeszcze z czasów, gdy była tylko Ewą Kopacz, posłem Platformy Obywatelskiej, idącej właśnie po władzę. Pamiętam bo oglądałem ją w telewizji, gdy zapowiadała jak to błyskawicznie wprowadzą wszędzie, gdzie się tylko da, porządek i dobrobyt, bo już na starcie mają „szuflady pełne ustaw”.
Co było później, pamiętamy. W szczególności zaś kolejne kompromitacje związane z przedstawianiem projektów przygotowanych przez poprzedników albo z jakością proponowanych a często i przepychanych przez PO-wską „maszynkę legislacyjną” aktów prawnych własnego autorstwa.
Pojawiły się wtedy podejrzenia, że szuflady, o których mówiła pani Kopacz, to były szuflady zastane w przejętych gabinetach. Sugerowano też równolegle, że jakieś tam szuflady PO faktycznie ma, tylko widocznie nie może znaleźć do nich kluczy.
Być może więc wreszcie pani Kopacz znalazła te klucze i te szuflady w ust… znaczy ustawy w szufladach. Albo też ma te szuflady tak, jak miała je wtedy.