Z cała świadomością odpuściłem sobie wczoraj udział w dyskusji na temat przedstawionych w mediach wyników prac zespołu Antoniego Macierewicza oraz przeciekłych do mediów skrawków raportu Ministra Millera. Po pierwsze dlatego, że w jednymi i drugim przypadku mamy do czynienia z nawet nie z niepełnym materiałem a z tezami opartymi na wynikach prac. Po drugie zaś dlatego, że przy obecnym stanie wiedzy dużo ciekawszym zdawało mi się obserwowanie reakcji na upublicznione i ujawnione efekty obu postępowań zmierzających do wyjaśnienia przyczyn zdarzeń z 10 kwietnia ubiegłego roku.
Z tej perspektywy świadome czy tez przypadkowe wyprzedzenie przez zespół Macierewicza prezentacji rezultatów pracy zespołu rządowego było strzałem w dziesiątkę. I wcale nie dlatego, że teraz druga strona będzie musiała się zmagać z twierdzeniami zawartymi w materiałach zespołu poselskiego. Wręcz przeciwnie! Właśnie dlatego, że druga strona ostentacyjnie dała do zrozumienia, iż z tym materiałem „zmagać” się nie ma najmniejszego zamiaru. Szczególnie wartościowa z punktu widzenia Antoniego Macierewicza była reakcja Premiera. Stwierdzenie „mamy wszyscy wystarczająco dużo zajęć poważnych i na tych zajęciach będziemy się koncentrować” z pozoru sprytnie ustawiło dyskusję nad materiałem przygotowanym przez parlamentarzystów PiS. Z pozoru. Bo jeśli jeszcze tę, arogancka jak by nie patrzeć wypowiedź uzupełnić o następne, bardzo surowe: „natomiast (to są) partyjne, propagandowe materiały - bo przecież mieliśmy okazję wysłuchiwać wielu relacji z pracy pana posła Macierewicza”* mamy do czynienia z… Nie z rzeczowym dialogiem z opozycją a z insynuacją. Bo tak chyba można nazwać ostra opinię na temat czegoś, czego nie tylko się nie widziało na oczy ale i widzieć się nie ma zamiaru.
Tak przy okazji, wobec zwyczajowego, lekceważącego „ mamy dużo zajęć” aż prosi się złośliwa uwaga, że w tej sytuacji mógłby pan Premier wydłużyć sobie tydzień pracy z trzech do czterech a może i pięciu dni. I wtedy może by mu czasu „styknęło”.
Z punktu widzenia rywalizacji PO i rządu z PiS-em w sprawie katastrofy smoleńskiej na korzyść opozycji zagrał też niezawodny pan Niesiołowski. „To są brednie - tłumaczy wicemarszałek Sejmu - a Macierewicz jest kandydatem do badań psychiatrycznych.”** Tu też można by zauważyć złośliwie, ze wypowiedź pana Marszałka przesiąknięta jest fachowością specjalisty, który o umysłowych fiksacjach wie wszystko. Z autopsji.
Złośliwość złośliwością. Czemu sądzę, że te, PiaRowsko zdające się być świetnie dobranymi reakcje polityków rządu i Platformy wcale nie zasługują na taki aplauz. Przede wszystkim z racji tego, że przed nami jeszcze prezentacja raportu Ministra Millera. Gdy to nastąpi…
Gdy to nastąpi trudno będzie panu Tuskowi atakować opozycję, że ma gotowy pogląd na raport nie koniecznie znając jego treść. Trudno będzie reagować na zarzuty nie odnoszące się do raportu merytorycznie. Szczególnie zaś trudno będzie odpierać personalne, adresowane choćby do pana Millera, zarzuty o stronniczość. Bo Antoni Macierewicz BYĆ MOŻE ma kłopoty z psychika i BYĆ MOŻE nie powinien kierować pracami zespołu. Natomiast pan Miller NA PEWNO jest osobą, która jest stroną w sprawia i znajduje się przecież w kręgu osób potencjalnie odpowiedzialnych za to, co zdarzyło się w Smoleńsku i NA PEWNO nie powinna prowadzić śledztwa w SWOJEJ sprawie. Nemo iudex in causa sua…
Jeśli więc domagający się od opozycji „konstruktywnej postawy” Premier olewa jej wysiłki jak najbardziej zrozumiałe z uwagi na znaczenie sprawy to niech się nie dziwi, jeśli ta sama opozycja w podobny, nie koniecznie rzeczowy sposób podejdzie do tego, co wypichci Miller i jego ekipa.
Na koniec taka scenka, która znakomicie ilustruje poziom dyskusji na temat wyników prac zespołu Macierewicza. Oto w TVN24 pani Olejnik na wspomnianą okoliczność przesłuchała europosła Cymańskiego. Oglądałem tylko fragment. tak więc najpierw (w tym fragmencie) Stokrotka Moja Ulubiona pojechała brutalnie po Cymańskim zauważając, że Macierewicz miał ograniczony dostęp do materiałów źródłowych więc jego wiedza jest wątpliwa po czym… Po czym sama, na zasadzie „jest powszechnie wiadomym” wyjaśniła panu Cymańskiemu co było przyczyna katastrofy. jakby sama miała taki dostęp do tych tajnych źródeł, jakiego Macierewicz nigdy miał nie będzie. Bo ona jest przecież Redaktor a on tylko poseł RP.
Tak to jest i już pewnie będzie z tą naszą oficjalną wersją tragedii smoleńskiej, że „jak było naprawdę” wiedzieć będzie tylko Stokrotka Moja Ulubiona i paru jej kolegów, Macierewicz będzie w „psychuszce” a Miller dostanie jakąś tam cywilną wersję „drugiej gwiazdki”. Jakiego „Orła Białego” na przykład. Cokolwiek by jeszcze ujawniono i napisano w tej sprawie…
* http://fakty.interia.pl/fakty_dnia/news/premier-nie-zamierza-czytac-raportu-zespolu-macierewicza,1659630
** http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80271,9863093,Biala_ksiega___Proza_sensacyjna____Macierewicz_na.html
czwartek, 30 czerwca 2011
środa, 29 czerwca 2011
Wariat Kaczyński czyli sędziowie i terapeuci
Ja się dziwię. Właściwie całej tej sprawie w całej niezliczonej mnogości jej aspektów. Najbardziej zaś dziwię się oburzeniu, które wywołała decyzja pana sędziego Jabłońskiego. Nie, żebym uważał ja za słuszną. Powody są nieco inne. Samemu panu Sędziemu też się zresztą dziwię ale akurat nie z powodów, którymi zadziwił on innych.
Prawdę mówiąc nie mam pojęcia czy mi tekst uda się sklecić sensownie bo w tym gąszczu wątków zgubić się nie tak trudno.
Zacznę od tego zaskoczenia a nawet oburzenia, które decyzja sędziego wzbudziła nawet u osób, które sympatią do Kaczyńskiego nie pałały i wcale się z tym nie kryły. Powiem szczerze, że ich (szczególnie zaś dziennikarzy) reakcja na postanowienie sądu jest dla mnie dowodem ich hipokryzji i aktorstwa albo też braku profesjonalizmu. Oni nie tylko nie powinni się dziwić ale wręcz ze zrozumieniem kiwać głowami. Jeśli bowiem prześledzić publiczne wyjaśnienia przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, wygłoszone po tym, co sędzia Jabłoński zdecydował, jednym ze źródeł, które skłoniły sędziego do takiego kroku były materiały prasowe. I tu chciałbym zauważyć, że jeśli sędzia Jabłoński aż tak poważnie traktuje to, co wyczyta w gazetach, to jego działanie nosi znamiona nieracjonalnego gospodarowania środkami publicznymi albo też świadczy o tym, że niezbyt skrupulatnie albo wręcz niechlujnie przeprowadził prasówkę na temat umysłowej fiksacji Jarosława Kaczyńskiego. I w efekcie, zamierzając powołać biegłych, którzy zbadaliby stan zdrowia psychicznego prezesa PiS, naraził państwo na absolutnie niepotrzebny wydatek. A dziennikarze i politycy mu wcale nie pomagają. Tylko oburzają się bez dania racji!
Nie wiem czy pan sędzia Jabłoński zapoznał się był z szalenie istotną dla tej konkretnej sprawy, opublikowaną w pierwszej dekadzie kwietnia tego roku w „PlusMinus”, sobotnim dodatku do „Rzeczpospolitej” rozmową Roberta Mazurka z Jackiem Żakowskim. Jeśli nie to gruuuuby błąd, Panie Sędzio! Jeśli tak to… w sumie jeszcze większy! Świadczący o ewidentnym zaniechaniu! W rozmowie tej panowie sporo miejsca poświęcili stanowi intelektualnemu, emocjonalnemu i ogólnie psychicznemu braci Kaczyńskich. Rzecz nie skończyła się jednak na subiektywnych odczuciach. W pewnym momencie dialog panów mazurka i Żakowskiego przybrał taka oto postać:
Porozmawiajmy o Jarosławie Kaczyńskim. Co jest w nim takiego, że wywołuje pański żywiołowy sprzeciw?
A ile ma pan czasu? (śmiech) Streszczając to do jednego akapitu, musiałbym powiedzieć, że mentalność polityczna Kaczyńskiego i jego obozu zbudowana jest na lękowej strukturze osobowości, która powoduje, że wszędzie widzi on zagrożenia, a nie szanse, dostrzega wrogów, a nie partnerów, co prowadzi do nasilenia konfliktów, zamiast do szukania korzyści ze współpracy. Gdy taką logiką kieruje się władza, jest to fundamentalnie niebezpieczne dla państwa. Taka osobowość wymaga terapii.
Pan się na tym zna?
W ograniczonym zakresie, ale czytałem ekspertyzy na ten temat.(podkreślenie moje)
Dotyczące Kaczyńskiego?
Tak.
I dalej:
Dlatego w ramach tej odpowiedzialności za słowo w pańskim programie rozwijaliście tezę o szaleństwie Kaczyńskiego. Tylko że na to też dowodów brak!
Są widoczne objawy.
Wiem, że te fragmenty były już cytowane i szeroko komentowane. Czemu do nich wracam? Bo dziwię się, że teraz, gdy stan zdrowia Jarosława Kaczyńskiego stał się sprawa na absolutnym topie naszych problemów dnia obecnego nikt nie wykazuje choćby śladowej dociekliwości. Dziwię się, że nikt, pies z kulawa nogą nawet, nie kiwnął nawet palcem, by dotrzeć do nich i upublicznić przed narodem wspomniane przez pana Żakowskiego „ekspertyzy”, z których wynika, że Kaczyńskiemu potrzebna jest terapia. No i przy okazji nazwiska ich autorów- mistrzów świata w zdalnej diagnozie. Dziwi mnie poniechanie tak istotnego dla sprawy materiału bo przecież to chyba nie jest czymś zbyt trudnym zdobycie go w kraju, w którym „dziennikarze śledczy” swobodnie „docierają” do najtajniejszych nawet materiałów często niemal w chwili, gdy te dopiero powstają.
Ma też owa wstrzemięźliwość jeszcze i inny wymiar. Taki oto, że pan sędzia Jabłoński, mając w garści wspomniane przez Żakowskiego „ekspertyzy” mógłby zaoszczędzić jakąś tam część pieniędzy ledwie wiążącego koniec z końcem państwa, które to grosze wyda teraz, chyba niepotrzebnie, na ekspertów czy tam biegłych. Bo czy mogą być lepsi „eksperci” od tych, którzy potrafią stawiać diagnozę bez najmniejszego kontaktu z pacjentem? Lepszych „ekspertów” pan sędzia Jabłoński raczej nie znajdzie! A oni całą robotę już przecież odwalili o czym zaświadczał publicznie pan Żakowski. Szkoda tylko, że nie po nazwiskach. Przez co naród nie może swego zachwytu okazywać w sposób jakoś ukierunkowany.
* Źródło (płatne!):http://www.rp.pl/artykul/639871.html
Prawdę mówiąc nie mam pojęcia czy mi tekst uda się sklecić sensownie bo w tym gąszczu wątków zgubić się nie tak trudno.
Zacznę od tego zaskoczenia a nawet oburzenia, które decyzja sędziego wzbudziła nawet u osób, które sympatią do Kaczyńskiego nie pałały i wcale się z tym nie kryły. Powiem szczerze, że ich (szczególnie zaś dziennikarzy) reakcja na postanowienie sądu jest dla mnie dowodem ich hipokryzji i aktorstwa albo też braku profesjonalizmu. Oni nie tylko nie powinni się dziwić ale wręcz ze zrozumieniem kiwać głowami. Jeśli bowiem prześledzić publiczne wyjaśnienia przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, wygłoszone po tym, co sędzia Jabłoński zdecydował, jednym ze źródeł, które skłoniły sędziego do takiego kroku były materiały prasowe. I tu chciałbym zauważyć, że jeśli sędzia Jabłoński aż tak poważnie traktuje to, co wyczyta w gazetach, to jego działanie nosi znamiona nieracjonalnego gospodarowania środkami publicznymi albo też świadczy o tym, że niezbyt skrupulatnie albo wręcz niechlujnie przeprowadził prasówkę na temat umysłowej fiksacji Jarosława Kaczyńskiego. I w efekcie, zamierzając powołać biegłych, którzy zbadaliby stan zdrowia psychicznego prezesa PiS, naraził państwo na absolutnie niepotrzebny wydatek. A dziennikarze i politycy mu wcale nie pomagają. Tylko oburzają się bez dania racji!
Nie wiem czy pan sędzia Jabłoński zapoznał się był z szalenie istotną dla tej konkretnej sprawy, opublikowaną w pierwszej dekadzie kwietnia tego roku w „PlusMinus”, sobotnim dodatku do „Rzeczpospolitej” rozmową Roberta Mazurka z Jackiem Żakowskim. Jeśli nie to gruuuuby błąd, Panie Sędzio! Jeśli tak to… w sumie jeszcze większy! Świadczący o ewidentnym zaniechaniu! W rozmowie tej panowie sporo miejsca poświęcili stanowi intelektualnemu, emocjonalnemu i ogólnie psychicznemu braci Kaczyńskich. Rzecz nie skończyła się jednak na subiektywnych odczuciach. W pewnym momencie dialog panów mazurka i Żakowskiego przybrał taka oto postać:
Porozmawiajmy o Jarosławie Kaczyńskim. Co jest w nim takiego, że wywołuje pański żywiołowy sprzeciw?
A ile ma pan czasu? (śmiech) Streszczając to do jednego akapitu, musiałbym powiedzieć, że mentalność polityczna Kaczyńskiego i jego obozu zbudowana jest na lękowej strukturze osobowości, która powoduje, że wszędzie widzi on zagrożenia, a nie szanse, dostrzega wrogów, a nie partnerów, co prowadzi do nasilenia konfliktów, zamiast do szukania korzyści ze współpracy. Gdy taką logiką kieruje się władza, jest to fundamentalnie niebezpieczne dla państwa. Taka osobowość wymaga terapii.
Pan się na tym zna?
W ograniczonym zakresie, ale czytałem ekspertyzy na ten temat.(podkreślenie moje)
Dotyczące Kaczyńskiego?
Tak.
I dalej:
Dlatego w ramach tej odpowiedzialności za słowo w pańskim programie rozwijaliście tezę o szaleństwie Kaczyńskiego. Tylko że na to też dowodów brak!
Są widoczne objawy.
Wiem, że te fragmenty były już cytowane i szeroko komentowane. Czemu do nich wracam? Bo dziwię się, że teraz, gdy stan zdrowia Jarosława Kaczyńskiego stał się sprawa na absolutnym topie naszych problemów dnia obecnego nikt nie wykazuje choćby śladowej dociekliwości. Dziwię się, że nikt, pies z kulawa nogą nawet, nie kiwnął nawet palcem, by dotrzeć do nich i upublicznić przed narodem wspomniane przez pana Żakowskiego „ekspertyzy”, z których wynika, że Kaczyńskiemu potrzebna jest terapia. No i przy okazji nazwiska ich autorów- mistrzów świata w zdalnej diagnozie. Dziwi mnie poniechanie tak istotnego dla sprawy materiału bo przecież to chyba nie jest czymś zbyt trudnym zdobycie go w kraju, w którym „dziennikarze śledczy” swobodnie „docierają” do najtajniejszych nawet materiałów często niemal w chwili, gdy te dopiero powstają.
Ma też owa wstrzemięźliwość jeszcze i inny wymiar. Taki oto, że pan sędzia Jabłoński, mając w garści wspomniane przez Żakowskiego „ekspertyzy” mógłby zaoszczędzić jakąś tam część pieniędzy ledwie wiążącego koniec z końcem państwa, które to grosze wyda teraz, chyba niepotrzebnie, na ekspertów czy tam biegłych. Bo czy mogą być lepsi „eksperci” od tych, którzy potrafią stawiać diagnozę bez najmniejszego kontaktu z pacjentem? Lepszych „ekspertów” pan sędzia Jabłoński raczej nie znajdzie! A oni całą robotę już przecież odwalili o czym zaświadczał publicznie pan Żakowski. Szkoda tylko, że nie po nazwiskach. Przez co naród nie może swego zachwytu okazywać w sposób jakoś ukierunkowany.
* Źródło (płatne!):http://www.rp.pl/artykul/639871.html
Etykiety:
ekspertyzy,
Kaczyński,
sąd,
żakowski
środa, 22 czerwca 2011
Pytania do Leszka Millera (ruskie niebo ogłupia pilotów…)
Dość mocno jestem zdziwiony (ale nie wykluczam, że wina leży po mojej stronie i wynika z lekkiego rozluźnienia moich kontaktów z salonem24), że na okoliczność wizyty w Salonie24 pana Leszka Millera Igor Janke nie zażyczył sobie wsparcia z naszej strony w przygotowaniu jakiegoś zacnego zestawu pytań do gościa. Nie mnie zgadywać, czemu tym razem postanowił wziąć wyłącznie na własne barki ciężar rozmowy z tą arcyciekawą postacią. Określenie „arcyciekawa” w tym konkretnym przypadku to żadna kpina. Przyznaję się do ambiwalencji w ocenie Leszka Millera, którego uważam jednocześnie za człowieka zasługującego jak mało kto w naszej polityce na obraźliwy epitet sukin…, ale też za jednego z najlepszych jeśli nie najlepszego z dotychczasowych premierów III RP. Nie będę tłumaczył czemu tak uważam bo nie po to piszę. Piszę z nadzieja, że jakimś tam rzutem na taśmę zdołam rzucić się w oczy szefowi Salonu24 i w moim imieniu zechce on podrążyć pana Millera na okoliczność konkretnej sprawy i panamillerowego w niej stanowiska.
Chodzi mi o głośną nie tak dawno wypowiedź Leszka Millera dla jednej z rosyjskich gazet, w której obciążył on „lwią częścią winy” za katastrofę w Smoleńsku stronę polską.
„Pytany przez "Rz", dlaczego przesądził o winie Polaków przed opublikowaniem polskiego raportu w sprawie katastrofy, Miller odpowiada, że raport raczej nie zmieni jego opinii. – Możemy mówić, że winni są Ruscy, ale taka postawa doprowadzi jedynie do tego, że nie wyciągniemy wniosków z katastrofy smoleńskiej, tak jak nie wyciągnięto wniosków po Mirosławcu (katastrofa CASY – red.), i za jakiś czas dojdzie do kolejnego nieszczęścia – przekonuje.”*
Wypowiedź Millera, szczególnie zaś ów passus „Możemy mówić, że winni są Ruscy, ale taka postawa doprowadzi jedynie do tego, że […] za jakiś czas dojdzie do kolejnego nieszczęścia”, przypomniała mi się natychmiast, gdy czytałem o katastrofie TU 134 pod Pietrozawodskiem, w której śmierć poniosło 44 osoby. Jak deja vu wraca nagle sprawa oświetlenia pasa, zerwana linia energetyczna, błąd pilotów, usprawiedliwienia obsługi lotniska oraz gorące wręcz twierdzenia ekspertów, że był to błąd pilotów, którzy „powinni odejść na drugi krąg”.
Jedyna różnica jest taka, że w tym przypadku nie mieliśmy zamieszanych żadnych Polaków, którzy poprzednio odpowiadali za „niedociągnięcia, niedoróbki i wręcz przestępcze niedbalstwo” od których „aż można dostać zawrotu głowy”.
Proszę więc pana Igora, by zapytał dzisiejszego gościa, czy przypadek z Pietrozawodska nie wywołuje w panu Millerze jakiejś refleksji na temat pewnych stwierdzeń z tamtej jego wypowiedzi, uznanej przez niego „lwiej części winy” i zwyczaju kategoryzowania przez pana Millera opinii przed upublicznieniem istotnych ustaleń upoważnionych instytucji?
Jeśli pan Leszek Miller postanowi twardo pozostać (co mnie nie zdziwi) przy swoim poprzednim stanowisku i przekonaniu, że katastrofa zdarzyła się z uwagi na panujący w naszych strukturach państwowych koszmarny burdel oraz na to, że z niewiadomych (choć akurat pan Miller zapewne wie…) powodów dowódca polskiego statku powietrznego oszalał i nagle popełnił coś w rodzaju zbiorowego samobójstwa, proszę pana Igora o pytanie następne.
Czy pan Miller sądzi, że w rosyjskiej przestrzeni powietrznej unosi się coś takiego (nie, wcale nie mam na myśli helu na przykład…) co sprawia, iż mający niemałe doświadczenie w lataniu piloci nagle głupieją powtarzając ten sam, od początku do końca absurdalny scenariusz, w którym bez zgody obsługi lotniska, w fatalnych warunkach atmosferycznych, załoga samolotu pikuje na najbliższą linię przesyłową odcinając zasilenie okolicy po czym rozbija się na podejściu do pasa nie zważając na nieludzkie wysiłki obsługi pragnącej wyekspediować aeroplan na drugi albo i trzeci krąg?
I na koniec pytanie, o zadanie którego nawet nie będę pana Igora prosił. Choć bez niego to, co napisałem nie byłoby kompletne. Pytanie o to mianowicie, czy zdaniem pana Millera tragedia z Pietrozawodska dla odmiany czegoś nauczyła i jego, Leszka Millera. A powinna skoro tak mocno w tej swojej poprzedniej, druzgocącej dla instytucji i konkretnych osób opinii akcentował „aspekt edukacyjny” katastrof lotniczych. Bo może my, Polacy po Mirosławcu nie nauczyliśmy się niczego i sprawiliśmy sobie Smoleńsk. Zapewne ze Smoleńska nie wyciągnęli wniosków Rosjanie i mają teraz Pietrozawodsk. No a pan Miller? Czy czegoś się nauczył czy faktycznie pozostaje ze świadomością, że polski burdel i rosyjskie powietrze to po prostu mieszanka zabójcza. Taka, że aż „można dostać zawrotu głowy” i rozwalić siebie i dziesiątki powierzonych swojej pieczy osób.
* http://www.rp.pl/artykul/15,659061_Miller__rzad_chce_sprzedac_Rosjanom_Lotos.html
Chodzi mi o głośną nie tak dawno wypowiedź Leszka Millera dla jednej z rosyjskich gazet, w której obciążył on „lwią częścią winy” za katastrofę w Smoleńsku stronę polską.
„Pytany przez "Rz", dlaczego przesądził o winie Polaków przed opublikowaniem polskiego raportu w sprawie katastrofy, Miller odpowiada, że raport raczej nie zmieni jego opinii. – Możemy mówić, że winni są Ruscy, ale taka postawa doprowadzi jedynie do tego, że nie wyciągniemy wniosków z katastrofy smoleńskiej, tak jak nie wyciągnięto wniosków po Mirosławcu (katastrofa CASY – red.), i za jakiś czas dojdzie do kolejnego nieszczęścia – przekonuje.”*
Wypowiedź Millera, szczególnie zaś ów passus „Możemy mówić, że winni są Ruscy, ale taka postawa doprowadzi jedynie do tego, że […] za jakiś czas dojdzie do kolejnego nieszczęścia”, przypomniała mi się natychmiast, gdy czytałem o katastrofie TU 134 pod Pietrozawodskiem, w której śmierć poniosło 44 osoby. Jak deja vu wraca nagle sprawa oświetlenia pasa, zerwana linia energetyczna, błąd pilotów, usprawiedliwienia obsługi lotniska oraz gorące wręcz twierdzenia ekspertów, że był to błąd pilotów, którzy „powinni odejść na drugi krąg”.
Jedyna różnica jest taka, że w tym przypadku nie mieliśmy zamieszanych żadnych Polaków, którzy poprzednio odpowiadali za „niedociągnięcia, niedoróbki i wręcz przestępcze niedbalstwo” od których „aż można dostać zawrotu głowy”.
Proszę więc pana Igora, by zapytał dzisiejszego gościa, czy przypadek z Pietrozawodska nie wywołuje w panu Millerze jakiejś refleksji na temat pewnych stwierdzeń z tamtej jego wypowiedzi, uznanej przez niego „lwiej części winy” i zwyczaju kategoryzowania przez pana Millera opinii przed upublicznieniem istotnych ustaleń upoważnionych instytucji?
Jeśli pan Leszek Miller postanowi twardo pozostać (co mnie nie zdziwi) przy swoim poprzednim stanowisku i przekonaniu, że katastrofa zdarzyła się z uwagi na panujący w naszych strukturach państwowych koszmarny burdel oraz na to, że z niewiadomych (choć akurat pan Miller zapewne wie…) powodów dowódca polskiego statku powietrznego oszalał i nagle popełnił coś w rodzaju zbiorowego samobójstwa, proszę pana Igora o pytanie następne.
Czy pan Miller sądzi, że w rosyjskiej przestrzeni powietrznej unosi się coś takiego (nie, wcale nie mam na myśli helu na przykład…) co sprawia, iż mający niemałe doświadczenie w lataniu piloci nagle głupieją powtarzając ten sam, od początku do końca absurdalny scenariusz, w którym bez zgody obsługi lotniska, w fatalnych warunkach atmosferycznych, załoga samolotu pikuje na najbliższą linię przesyłową odcinając zasilenie okolicy po czym rozbija się na podejściu do pasa nie zważając na nieludzkie wysiłki obsługi pragnącej wyekspediować aeroplan na drugi albo i trzeci krąg?
I na koniec pytanie, o zadanie którego nawet nie będę pana Igora prosił. Choć bez niego to, co napisałem nie byłoby kompletne. Pytanie o to mianowicie, czy zdaniem pana Millera tragedia z Pietrozawodska dla odmiany czegoś nauczyła i jego, Leszka Millera. A powinna skoro tak mocno w tej swojej poprzedniej, druzgocącej dla instytucji i konkretnych osób opinii akcentował „aspekt edukacyjny” katastrof lotniczych. Bo może my, Polacy po Mirosławcu nie nauczyliśmy się niczego i sprawiliśmy sobie Smoleńsk. Zapewne ze Smoleńska nie wyciągnęli wniosków Rosjanie i mają teraz Pietrozawodsk. No a pan Miller? Czy czegoś się nauczył czy faktycznie pozostaje ze świadomością, że polski burdel i rosyjskie powietrze to po prostu mieszanka zabójcza. Taka, że aż „można dostać zawrotu głowy” i rozwalić siebie i dziesiątki powierzonych swojej pieczy osób.
* http://www.rp.pl/artykul/15,659061_Miller__rzad_chce_sprzedac_Rosjanom_Lotos.html
piątek, 10 czerwca 2011
Tajemnica śledztwa.
Czytam waśnie informacje, która jakoś tam ponoć zahacza o sprawę odebrania śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej prokuratorowi Markowi Pasionkowi. Ta konkretnie informacja dotyczy „ujawnienia osobie nieuprawnionej informacji stanowiącej tajemnicę służbową oraz rozpowszechniania publicznego wiadomości pochodzących z postępowania przygotowawczego bez wymaganego zezwolenia, zanim zostały ujawnione w postępowaniu sądowym.”
Przypomina mi się sprawa, z którą sam zwróciłem się jakiś czas temu do prokuratury. Chodziło o publikację w „Wyborczej” materiału, w którym autor, Wojciech Czuchnowski, powoływał się a wręcz chwalił swobodnym dostępem do wyjątkowo wrażliwych materiałów śledztwa objętych jego tajemnicą. Odpowiedź, która wtedy otrzymałem, zaprezentowałem.
Uderza podobieństwo obu spraw. Nie, wcale nie chodzi mi jakoś szczególnie o przedmiot sprawy, choć nie przeczę, dla całej sprawy ma on znaczenie największe. Do tego więc jeszcze wrócimy.
Zdecydowanie bardziej uderza mnie podana w materiale i zacytowanym tam fragmencie oświadczenia rzecznika prokuratury wojskowej konkluzja. Wychodzi na to bowiem, że zostało przeprowadzone śledztwo wewnętrzne, które wykazało całkowita niewinność i czystość wojskowego pionu śledczego. W tym przypadku wina leży po stronie jakiegoś „kreta”, którym był „prokurator wojskowy niebędący oficerem”. Duma mnie rozpiera wręcz, że nawet jak coś parszywego dzieje się w organie bez dwóch zdań wojskowym, to musi maczać w tym palce ktoś „nie będący oficerem”. W tamtej sprawie, o której kiedyś pisałem, w odpowiedzi napisano mi, że „ustalono bez wątpliwości”, iż prokuratura wojskowa jest czysta. I tak dokładnie, jak w tym przypadku, sprawę skierowano do cywilnej Prokuratury Rejonowej Warszawa Śródmieście.
Ja oczywiście przekonany nie jestem. I wcale nie dlatego, że jakoś szczególnie uprzedziłem się do wojskowych prokuratorów. Do każdego byłbym się ustawiał ostrożnie, kto w swojej własnej sprawie cokolwiek ustaliłby „bez wątpliwości”.
W całej tej paraleli między sprawą ujawnioną dzisiaj i ta, z która ja się dobijałem uderzają dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że ze śledztwa cieknie jak cholera a wydaje się, że panów prokuratorów w mundurach nie opuszcza dobry nastrój. I poczucie świetnie spełnianego obowiązku. Zamknięte w lakonicznym komunikacie pana rzecznika. Druga, będąca niewątpliwie źródłem tego świetnego nastroju panów prokuratorów to przyjęta taktyka „to nie ja, to kolega”.
Zastanawiam się czy faktycznie sprawa przypadkiem nie wygląda tak, że panów z prokuratury wojskowej są w stanie poruszyć tylko te przypadki, w których faktycznie przewinął się jakiś nie odziany w uniform kozioł ofiarny. Wszak na dobrą sprawę, biorąc pod uwagę strumień prawdziwych i wydumanych przecieków z tego śledztwa, już dawno powinno się ono w całości niemal przeistoczyć w śledztwo wewnętrzne dotyczące ochrony tajemnicy śledztwa. Zbyt wiele osób w ostatnim czasie sugeruje, że „zna wszystkie detale sprawy”.
http://wiadomosci.onet.pl/raporty/katastrofa-smolenska/w-sledztwie-ws-katastrofy-tu-154-ujawniono-tajemni,1,4415268,wiadomosc.html
Przypomina mi się sprawa, z którą sam zwróciłem się jakiś czas temu do prokuratury. Chodziło o publikację w „Wyborczej” materiału, w którym autor, Wojciech Czuchnowski, powoływał się a wręcz chwalił swobodnym dostępem do wyjątkowo wrażliwych materiałów śledztwa objętych jego tajemnicą. Odpowiedź, która wtedy otrzymałem, zaprezentowałem.
Uderza podobieństwo obu spraw. Nie, wcale nie chodzi mi jakoś szczególnie o przedmiot sprawy, choć nie przeczę, dla całej sprawy ma on znaczenie największe. Do tego więc jeszcze wrócimy.
Zdecydowanie bardziej uderza mnie podana w materiale i zacytowanym tam fragmencie oświadczenia rzecznika prokuratury wojskowej konkluzja. Wychodzi na to bowiem, że zostało przeprowadzone śledztwo wewnętrzne, które wykazało całkowita niewinność i czystość wojskowego pionu śledczego. W tym przypadku wina leży po stronie jakiegoś „kreta”, którym był „prokurator wojskowy niebędący oficerem”. Duma mnie rozpiera wręcz, że nawet jak coś parszywego dzieje się w organie bez dwóch zdań wojskowym, to musi maczać w tym palce ktoś „nie będący oficerem”. W tamtej sprawie, o której kiedyś pisałem, w odpowiedzi napisano mi, że „ustalono bez wątpliwości”, iż prokuratura wojskowa jest czysta. I tak dokładnie, jak w tym przypadku, sprawę skierowano do cywilnej Prokuratury Rejonowej Warszawa Śródmieście.
Ja oczywiście przekonany nie jestem. I wcale nie dlatego, że jakoś szczególnie uprzedziłem się do wojskowych prokuratorów. Do każdego byłbym się ustawiał ostrożnie, kto w swojej własnej sprawie cokolwiek ustaliłby „bez wątpliwości”.
W całej tej paraleli między sprawą ujawnioną dzisiaj i ta, z która ja się dobijałem uderzają dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że ze śledztwa cieknie jak cholera a wydaje się, że panów prokuratorów w mundurach nie opuszcza dobry nastrój. I poczucie świetnie spełnianego obowiązku. Zamknięte w lakonicznym komunikacie pana rzecznika. Druga, będąca niewątpliwie źródłem tego świetnego nastroju panów prokuratorów to przyjęta taktyka „to nie ja, to kolega”.
Zastanawiam się czy faktycznie sprawa przypadkiem nie wygląda tak, że panów z prokuratury wojskowej są w stanie poruszyć tylko te przypadki, w których faktycznie przewinął się jakiś nie odziany w uniform kozioł ofiarny. Wszak na dobrą sprawę, biorąc pod uwagę strumień prawdziwych i wydumanych przecieków z tego śledztwa, już dawno powinno się ono w całości niemal przeistoczyć w śledztwo wewnętrzne dotyczące ochrony tajemnicy śledztwa. Zbyt wiele osób w ostatnim czasie sugeruje, że „zna wszystkie detale sprawy”.
http://wiadomosci.onet.pl/raporty/katastrofa-smolenska/w-sledztwie-ws-katastrofy-tu-154-ujawniono-tajemni,1,4415268,wiadomosc.html
wtorek, 7 czerwca 2011
Jak nam dwa razy wolność kradli (Igorowi Janke w odpowiedzi)
(długie dość)
Nazywam się Adam Wnorowski, od ponad trzech lat publikuję w sieci jako rosemann…
Dziwny początek monologu o wolności, prawda. Ale choć dziwnie to wygląda, nieomal jak wstęp do wyznań na spotkaniu AA, z wolnością ma wiele wspólnego.
A i to skojarzenie z AA również.
Zacząłem jak zacząłem na pamiątkę pierwszego zamachu na naszą wolność w sieci. Wszyscy chyba pamiętają jeszcze okoliczności, w których wielu z nas, honorowo acz bezgranicznie głupio, ujawniało swoje prawdziwe dane. By „oczyścić” sieć. Sieci oczywiście nie oczyściliśmy a sobie jakbyśmy po pół albo i po całym palcu poobcinaliśmy.
Wielu komentatorów, mówiąc o sile netu, zwraca uwagę na publikujących w sieci, których summa, składowa ich często bardzo specjalistycznej wiedzy i sporego doświadczenia jest absolutnie nie do zrównoważenia przez jakiegokolwiek zawodowego publicystę związanego z tradycyjnymi mediami. Takie mogące w każdej chwili eksplodować wunderwaffe. Tyle, że ta masa krytyczna jest obciążona wielkim ryzykiem. Ryzykiem sporych życiowych kłopotów jeśli ujawniłoby się dane sieciowych ekspertów. Bo ich wiedza to przecież poruszanie się w problemach, o których gotowi są pisać.
Tamten zamach, wredny wyjątkowo, był jednak szczytem finezji. Chylę czoła przed spryciarzami, którzy niczym nas nie straszyli, nie wysyłali do nas służb a sprawili, że taki rosemann chociażby jest w swej sieciowej publicystyce w osobliwy sposób niepełnosprawnym. Bo, jako rosemann mógłby ale jako Adam Wnorowski nie pozwoli sobie wypowiadać się na tematy, o których wie najwięcej, w których siedzi i na których bez dwóch zdań się zna. Odwagi mu nie brak ale samobójcą nie jest.
I na tym postawieniu mnie na krawędzi wygrali wtedy ci, co mnie hasłem „Precz chamstwu w sieci” wzięli pod włos.
Czemu zatem nie dam sobie spokoju z tym? Bo to nałóg, poczucie misji, kwestia temperamentu. Bez względu na posiadany czas, rozsądek… Takie sieciowe AA… Choć próbuję, jak wiecie najlepiej.
Drugi raz już nie było tak finezyjnie. Może dlatego, że za tą próbą kradzieży stoją i stali politycy. I ci, co chcą monitorować, i ci, co na ich usługi są panowie w czarnych uniformach, przychodzący o 6 rano z bronią po laptop i ci wreszcie, co latają jak oszalali po sieci i zamykają internetowe fora. Można śmiać się z kogoś, kto chce ganiać po sądach za to, że mu gdzieś tam żonę- żydówkę od żydówek wyzywają. Ale wyobraźmy sobie co by było, gdyby wyprzedził nieco swoje czasy i zrobił to co zrobił wtedy, gdy jeszcze z dumą ocierał z kurzy tabliczkę „Strefa zdekomunizowana”. Wszak fora to matecznik naszej blogosfery.
Oczywiście teraz mogą nam skoczyć ale nie łudźmy się, na pewno nie odgraniczą się od „skoczenia nam”. Taka już ich natura. I, jak widać, nie ma znaczenia czy ta natura ujawnia się wśród uliczek Damaszku, Trypolisu czy Kairu czy też gdzieś w okolicach Krakowskiego Przedmieścia. Tak naprawdę te różnice to tylko kwestia rozmachu, braku wstydu i posiadanych możliwości. Choć i tu trzeba przyznać, że ciemnej strony mocy lekceważyć nie można. Oni mają za sobą… Ot choćby językoznawców, którzy bez mrugnięcia okiem, jakby byli dosłownie z lędźwi Największego Językoznawcy, potrafią uzasadnić, że „dureń” to nie inwektywa żadna a „matoł” to po prostu zamach stanu. Mają sędziów…
A my mamy wyciągnięty środkowy palec. O ile, tak jak ja, nie daliśmy go sobie odrąbać wtedy. W poczuciu honoru. Honor… śmiesznie czasem coś nazywać tym słowem.
Ale coś w tym jest. Z pozoru tu tylko palec a tam panowie w czarnych uniformach, sędziowie, językoznawcy gotowi z naszego „dzień dobry” uczynić groźbę karalną. Ale jednak ten palec musi im uwierać aż do wqrwu samego, jakby tkwił im w oku, sercu czy gdzie tam ich najbardziej uwiera. I stąd tyle na ten palec wymyślić potrafią. I tyle energii ten palec w nich wyzwala.
Pyta pan Igor „Czy internet daje wolność? Czy tylko jej ułudę?” To zależy, panie Igorze. Jest pewnie w nim, w internecie, coś, co zwie się wolność obiektywna. Gdyby było inaczej, nikt by się nie przejmował jakąś zwykła czy nawet niezwykłą protezą. Fantomem imitującym ale nigdy niezdolnym w rzecz samą się zmienić. Kogo by coś takiego uwierało? Kto byłby w stanie zaryzykować koszty i utratę twarzy?
Ale z tą wolnością jest jak ze wszystkim. Trzeba umieć ją znaleźć. Bo możliwe jest i to, że ktoś będzie obok tej prawdziwej bawił, się ułudą wolności. I nie umiem wytłumaczyć kiedy jest tak, a kiedy inaczej. Niektórzy mają chyba jakąś skłonność do tego, by trafiać obok. Ale i im nie można odmawiać takiej subiektywnej wolności w sieci.
Kto oglądał „Rok 1984” według Orwella, pamięta końcówkę, w której bohater odlatuje z takim błogim uśmiechem. Nic, że jest jak jest, że nie tak, jak chciał. Uśmiecha się a jeden z Wielkich Braci tłumaczy innemu, że ten odleciany… jest teraz naprawdę wolny. I to były święte słowa!
I może jest faktycznie tak, jak wieści pan Igor, że jesteśmy wszyscy od dawna zapisani w tysiącach kartotek. Wirtualne kilometry regałów pełnych danych różnych rosemannów. Nie przypadkiem przecież jakaś pani Sylwia z Konga czy tam z Nigerii pisze do mnie czasem, pytając „jaki dzień się czujesz”, sugerując, że ma „2,5 milon dolars” i tłumacząc, że chce „strugać razem”*. Tylko co z tego? Milionów rosemannów, z których każdy jest taką maleńką cegiełką w ścianie, o którą czasem tamci się odbijają gdy tracą hamulce, i nie są w stanie jej ruszyć. A ich problemem nie jest jeden rosemann, którego mogą faktycznie obudzić o 6 rano jak ich najdzie ochota, a właśnie milion takich jak on, któremu to milionowi tamci mogą skoczyć. I mają tego świadomość. I temu tak ich wkurza ta ściana o którą się odbijają. Bo nie są w stanie jej tak raz przewrócić a tak po jednej cegle… Nie zdążą. Mamy niezwykłą zdolność regeneracji. I po to jest to wszystko panie Igorze. Prosta zasada fizyki- akcja, reakcja.
A demokracja… jak wszystko, przy okazji.
Ps. Zapomniałem dodać, panie Igorze, że wolność jest w nas. Albo jej nie ma... Póki szukają jej gdzie indziej, choćby i w necie, jest bezpieczna. Kabel zaś bywa przydatny ale nie jest konieczny.
* autentyk z listu, który nie tak dawno dostałem
Nazywam się Adam Wnorowski, od ponad trzech lat publikuję w sieci jako rosemann…
Dziwny początek monologu o wolności, prawda. Ale choć dziwnie to wygląda, nieomal jak wstęp do wyznań na spotkaniu AA, z wolnością ma wiele wspólnego.
A i to skojarzenie z AA również.
Zacząłem jak zacząłem na pamiątkę pierwszego zamachu na naszą wolność w sieci. Wszyscy chyba pamiętają jeszcze okoliczności, w których wielu z nas, honorowo acz bezgranicznie głupio, ujawniało swoje prawdziwe dane. By „oczyścić” sieć. Sieci oczywiście nie oczyściliśmy a sobie jakbyśmy po pół albo i po całym palcu poobcinaliśmy.
Wielu komentatorów, mówiąc o sile netu, zwraca uwagę na publikujących w sieci, których summa, składowa ich często bardzo specjalistycznej wiedzy i sporego doświadczenia jest absolutnie nie do zrównoważenia przez jakiegokolwiek zawodowego publicystę związanego z tradycyjnymi mediami. Takie mogące w każdej chwili eksplodować wunderwaffe. Tyle, że ta masa krytyczna jest obciążona wielkim ryzykiem. Ryzykiem sporych życiowych kłopotów jeśli ujawniłoby się dane sieciowych ekspertów. Bo ich wiedza to przecież poruszanie się w problemach, o których gotowi są pisać.
Tamten zamach, wredny wyjątkowo, był jednak szczytem finezji. Chylę czoła przed spryciarzami, którzy niczym nas nie straszyli, nie wysyłali do nas służb a sprawili, że taki rosemann chociażby jest w swej sieciowej publicystyce w osobliwy sposób niepełnosprawnym. Bo, jako rosemann mógłby ale jako Adam Wnorowski nie pozwoli sobie wypowiadać się na tematy, o których wie najwięcej, w których siedzi i na których bez dwóch zdań się zna. Odwagi mu nie brak ale samobójcą nie jest.
I na tym postawieniu mnie na krawędzi wygrali wtedy ci, co mnie hasłem „Precz chamstwu w sieci” wzięli pod włos.
Czemu zatem nie dam sobie spokoju z tym? Bo to nałóg, poczucie misji, kwestia temperamentu. Bez względu na posiadany czas, rozsądek… Takie sieciowe AA… Choć próbuję, jak wiecie najlepiej.
Drugi raz już nie było tak finezyjnie. Może dlatego, że za tą próbą kradzieży stoją i stali politycy. I ci, co chcą monitorować, i ci, co na ich usługi są panowie w czarnych uniformach, przychodzący o 6 rano z bronią po laptop i ci wreszcie, co latają jak oszalali po sieci i zamykają internetowe fora. Można śmiać się z kogoś, kto chce ganiać po sądach za to, że mu gdzieś tam żonę- żydówkę od żydówek wyzywają. Ale wyobraźmy sobie co by było, gdyby wyprzedził nieco swoje czasy i zrobił to co zrobił wtedy, gdy jeszcze z dumą ocierał z kurzy tabliczkę „Strefa zdekomunizowana”. Wszak fora to matecznik naszej blogosfery.
Oczywiście teraz mogą nam skoczyć ale nie łudźmy się, na pewno nie odgraniczą się od „skoczenia nam”. Taka już ich natura. I, jak widać, nie ma znaczenia czy ta natura ujawnia się wśród uliczek Damaszku, Trypolisu czy Kairu czy też gdzieś w okolicach Krakowskiego Przedmieścia. Tak naprawdę te różnice to tylko kwestia rozmachu, braku wstydu i posiadanych możliwości. Choć i tu trzeba przyznać, że ciemnej strony mocy lekceważyć nie można. Oni mają za sobą… Ot choćby językoznawców, którzy bez mrugnięcia okiem, jakby byli dosłownie z lędźwi Największego Językoznawcy, potrafią uzasadnić, że „dureń” to nie inwektywa żadna a „matoł” to po prostu zamach stanu. Mają sędziów…
A my mamy wyciągnięty środkowy palec. O ile, tak jak ja, nie daliśmy go sobie odrąbać wtedy. W poczuciu honoru. Honor… śmiesznie czasem coś nazywać tym słowem.
Ale coś w tym jest. Z pozoru tu tylko palec a tam panowie w czarnych uniformach, sędziowie, językoznawcy gotowi z naszego „dzień dobry” uczynić groźbę karalną. Ale jednak ten palec musi im uwierać aż do wqrwu samego, jakby tkwił im w oku, sercu czy gdzie tam ich najbardziej uwiera. I stąd tyle na ten palec wymyślić potrafią. I tyle energii ten palec w nich wyzwala.
Pyta pan Igor „Czy internet daje wolność? Czy tylko jej ułudę?” To zależy, panie Igorze. Jest pewnie w nim, w internecie, coś, co zwie się wolność obiektywna. Gdyby było inaczej, nikt by się nie przejmował jakąś zwykła czy nawet niezwykłą protezą. Fantomem imitującym ale nigdy niezdolnym w rzecz samą się zmienić. Kogo by coś takiego uwierało? Kto byłby w stanie zaryzykować koszty i utratę twarzy?
Ale z tą wolnością jest jak ze wszystkim. Trzeba umieć ją znaleźć. Bo możliwe jest i to, że ktoś będzie obok tej prawdziwej bawił, się ułudą wolności. I nie umiem wytłumaczyć kiedy jest tak, a kiedy inaczej. Niektórzy mają chyba jakąś skłonność do tego, by trafiać obok. Ale i im nie można odmawiać takiej subiektywnej wolności w sieci.
Kto oglądał „Rok 1984” według Orwella, pamięta końcówkę, w której bohater odlatuje z takim błogim uśmiechem. Nic, że jest jak jest, że nie tak, jak chciał. Uśmiecha się a jeden z Wielkich Braci tłumaczy innemu, że ten odleciany… jest teraz naprawdę wolny. I to były święte słowa!
I może jest faktycznie tak, jak wieści pan Igor, że jesteśmy wszyscy od dawna zapisani w tysiącach kartotek. Wirtualne kilometry regałów pełnych danych różnych rosemannów. Nie przypadkiem przecież jakaś pani Sylwia z Konga czy tam z Nigerii pisze do mnie czasem, pytając „jaki dzień się czujesz”, sugerując, że ma „2,5 milon dolars” i tłumacząc, że chce „strugać razem”*. Tylko co z tego? Milionów rosemannów, z których każdy jest taką maleńką cegiełką w ścianie, o którą czasem tamci się odbijają gdy tracą hamulce, i nie są w stanie jej ruszyć. A ich problemem nie jest jeden rosemann, którego mogą faktycznie obudzić o 6 rano jak ich najdzie ochota, a właśnie milion takich jak on, któremu to milionowi tamci mogą skoczyć. I mają tego świadomość. I temu tak ich wkurza ta ściana o którą się odbijają. Bo nie są w stanie jej tak raz przewrócić a tak po jednej cegle… Nie zdążą. Mamy niezwykłą zdolność regeneracji. I po to jest to wszystko panie Igorze. Prosta zasada fizyki- akcja, reakcja.
A demokracja… jak wszystko, przy okazji.
Ps. Zapomniałem dodać, panie Igorze, że wolność jest w nas. Albo jej nie ma... Póki szukają jej gdzie indziej, choćby i w necie, jest bezpieczna. Kabel zaś bywa przydatny ale nie jest konieczny.
* autentyk z listu, który nie tak dawno dostałem
Subskrybuj:
Posty (Atom)