Nie, to nie będzie o wojnie Premiera z kibicami, choć ten wątek jednak, ilustrując ogólniejsze zjawisko, musi się pojawić. Będzie o przegrywanej od dość dawna wojnie Donalda Tuska z samym sobą. A raczej z tym wizerunkiem który próbowano medialnie wykreować a teraz desperacko się jej broni. Pisze owo „desperacko” oglądając w pewnej telewizji kibolskie burdy… z czasów pisowskiego rządu Marcinkiewicza.
Nie będzie moją fantazją twierdzenie, że dla wielu, może nawet dla większości zainteresowanych polityką obywateli Donald Tusk jest w naszym krajowy, politycznym grajdole modelowym wręcz przykładem polityka nowoczesnego, sprawnego i świetnie pojmującego istotę (proszę się nie śmiać) demokratycznego państwa prawa. Fakt, potrafi pan Premier być uroczy. Szczególnie dobrze wychodzi mu to wtedy, gdy na własnych warunkach udziela się publicznie. Mając na przykład u boku, podczas śniadania, mistrzów w rodzaju Hołdysa czy Mellera.
Jednak życie Premiera nie tylko różami jest usłane. A o sprawności polityka najłatwiej przekonać właśnie wtedy gdy ów kwietny kobierzec kończy się gwałtownie.
W takich sytuacjach pan Tusk, niestety nie sprawdza się jako nowoczesny demokrata. Choć, póki co, sprawdza się pewnie jako polityk. Wypowiedziane przed chwilą „póki co” to jeden z istotniejszych bohaterów tej opowieści więc proszę spodziewać się, że jeszcze się z nim spotkamy.
Przypadek owych kiboli z Bydgoszczy i kompletnie idiotycznej reakcji na ich wyczyn zastanawia o tyle, że pod znakiem zapytania stawia zdolność Tuska do działań przemyślanych w sytuacjach kryzysowych. Oczywiście póki co jeszcze z tego emocjonalnego reagowania wiele złego nie wynikło ale… Tu ktoś może mnie zapytać jako „wiele nie wynikło” skoro trudno wskazać by wynikło cokolwiek. Otóż to, z tego faktycznie wynikło niewiele ale to właśnie, co jednak wyniknąć zdążyło jest niestety trudne do pozytywnej weryfikacji. Oto mogliśmy oglądać schemat, w którym wielkorządca, wkurzony czegoś krzyczy „zróbcie tak!” a posr… przerażeni czynownicy w te pędy robią co mogą albo i nie mogą. Słowa „czynownicy” użyłem nie przypadkiem. Ono narzuca się jeśli pomyśli się chwilę gdzie taki model można na co dzień oglądać. W każdym razie nie w dojrzałych demokracjach Starego Świata.
Podobne sytuacje ćwiczyliśmy już razy kilka. Pierwszy raz bodaj na kanwie zapowiadanych penitencjarnych kastracji. Wtedy jeszcze skończyło się na, cytując pewien kultowy klasyk, „dźwięku paszczowym” i nad konsekwencjami działań zastanawiać ani rozwodzić się nie było trzeba. Kolejna sytuacja czyli „wojna dopalaczowa” to już co innego. Tam prawne niechlujstwo i oparcie się na barbarzyńskiej zasadzie „cel uświęca środki” mieliśmy już wątpliwą przyjemność podziwiać w pełnej krasie. Rzec by można, pamiętając ówczesną rolę mediów, w wersji panoramicznej. Teraz wreszcie mamy wojnę Donalda Tuska ze zdrowym rozsądkiem. Wojnę, której, cytując pewną postać historyczną, ma on szczerą chęć nigdy nie zakończyć. Wojnę, która dziś i jutro (a pewnie i w następne „ligowe kolejki”) wyprowadzi na ulice dziesiątki tych, którym w większości by w głowie nawet nie postało by ujmować się za stadionowymi bandytami. I z tego może być wiele, wiele złego, Panie Premierze.
Póki co wielu a pewnie i większość komentatorów zdaje się nie dostrzegać tych dość parszywie „uświęconych środków” zapatrzona w kolejne cele. Nie mnie sądzić w jakiej skali i proporcjach osiągnięte bo też jestem niewolnikiem przekazu oficjalnego.
Tyle, że w którymś momencie ten schemat, przy takim podejściu do niego politycznych recenzentów, może srodze zawieść i doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji. Ale wtedy to na opamiętanie może być za późno.
Ale i na to nie trzeba czekać przy formułowaniu ocen. Bo już to, co się stało i dzieje niesie ze sobą szkodę niewątpliwą w postaci utrwalania w obywatelach dość swobodnego podejścia do obowiązującego prawa. W państwie notorycznych drogowych piratów i podatkowych kombinatorów takie działanie to zwykłe bandyctwo.
Donald Tusk przegrywa wojnę ze swoją małostkowością. Wiem, teraz nastąpi tsunami uwag o Jarosławie. Powiedziałem kiedyś, że mnie zdecydowanie bardziej obchodzą ci co rządza niż ci, co nie rządzą. O Jarosławie piszcie sobie sami. Wychodzi wam to lepiej lub gorzej. Mnie interesuje ten, który swoimi wadami i słabościami determinuje działanie państwowej machiny a nie dobry nastrój tego czy tamtego.
Tusk przegrał wojnę również w ludzkim wymiarze nie zdając po 10 kwietnia 201 roku „testu Palikota”. Ktoś może zapytać jakie to ma znaczenie dla tematu tego tekstu. Duże, może nawet najistotniejsze. Swym działaniem Premier Tusk zdaje się tworzyć polityczną rzeczywistość w taki sposób, że w praktyce już teraz bez wielkiego naciągania mógłby powiedzieć „l’etat c’est moi”. A tym samym sprawia, że dla wielu tożsamym jest stosunek do niego i rządzonego czy tam władanego przez niego państwa. A sprawić by obywatel nie cierpiał swego państwa to rzeczywiście wątpliwy powód do chwały.
Myślę, że przekleństwem Tuska jako polityka jest usilna próba wpasowania się w jakże niespójne w naszych warunkach oczekiwania przez obywateli przywódcy, który zdoła w sobie połączyć siłę i konsekwencję aż do granic brutalności z wizerunkiem sympatycznego wujka i kumpla. Takiego co i walnąć w stół umie i wypić drinka z rockmanami. W tej naszej, to istotne, praktyce zawsze objawić się to musi miotaniem, które w najdrastyczniejszych sytuacjach zmienić się może w coś na kształt politycznego „tańca św. Wita”. Takiego na dodatek, który w tym tańcu traci z oczu granice zakreślone obowiązującym prawem.
Nie ma więc znaczenia czy Tusk wygra czy przegra następne wybory. Jego każda następna wygrana a po niej kolejne „wojny” będą generować koszty, które kiedyś odbiją się nam, obywatelom tego państwa bolesną czkawką. Nie sądzę bowiem by był on w stanie wygrać cokolwiek inaczej niż po raz kolejny pokazując tę swoją twarz, której raczej nie znamy ze „śniadań Mistrzów” i innych milusich okazji. Taki już jest i chyba za późno by mógł być inny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz