Czasem jest tak, że jak się walnie kogoś w łeb pałką, zaczyna widzieć wszystko inaczej. Mniej istotne czy ta pałka jest metaforą czy też twardym, materialnym faktem. Istotniejsze chyba to, że owo „inaczej” często bywa zaprawione niezwykłą albo nawet zdumiewającą ostrością widzenia i sporą dawką rozsądku oraz logiki. Ot choćby wtedy, gdy ludzie, może i prości, niewykształceni i może nawet w jakiś sposób zasługujący na nazwanie głupimi, nie mogąc doczekać się miesiącami jakiegokolwiek spójnego i sensownego wyjaśnienie sprawy, na wyjaśnieniu której powinno zależeć nie tylko im, głupcom, ale i tej światlejszej acz niezbyt jednak zainteresowanej części społeczeństwa, sami próbują znaleźć odpowiedzi. Posługując się przy tym znanym dość powszechnie, niebagatelnym i niepodważalnym dorobkiem wschodniego mocarstwa w tym zakresie.
Albo gdy mają kłopot z pojęciem czemu krzyż, stojący od miesięcy gdzie go postawiono, nagle, z dnia na dzień zaczął naruszać porządek prawny i publiczny choć ten porządek prawny nie zmienił się ani o jotę a w porządku publicznym jedyną zanotowaną zmianą było to, że pewien pan właśnie wygrał wybory i nie musiał już udawać dobrotliwego wujka.
Albo wreszcie wtedy, gdy nie potrafią pojąć takiego finezyjnego niuansu, który sprawia, że poddanie w wątpliwość pochówku poety w narodowym panteonie, gdy ciało poety pochowane jeszcze nie zostało, jest oczywistym i niepodważalnym objawem skrajnego zezwierzęcenia a stawanie w dniach żałoby w poprzek złożeniu w innym panteonie prezydenta, który zginął tragicznie i dopiero czeka na pochówek, to uprawniona a nawet pożądana dyskusja zatroskanych o to i owo obywateli. Nawet jeśli ich zatroskanie znajduje wyraz w błazeńskich, papierowych koronach zakładanych zapewne w celu dodania sprawie powagi.
Trudno poradzić sobie z tą tępą i prymitywną logika i z tak chamsko prostym oglądem rzeczywistości. Takim, jakim nie skala się człowiek światły, który wie, że jeśli coś nie współgra z oficjalną tezą, trzeba poczytać gazety albo wysłuchać światlejszych. Trudno poradzić sobie ale zawsze można rzecz zdefiniować. Nazywając na przykład tych ludzi troglodytami. Żeby móc to zrobić, trzeba wiedzieć to i owo albo to i owo przyjmować na wiarę. Wiedzieć jak wie na przykład autor definicji, Redaktor Naczelny. Ten, który z cała swoją redakcją „zna wszystkie detale katastrofy”. Nawet i te, które uszły jakoś uwadze wytworom najnowocześniejszej techniki, służące rejestracji obrazów i dźwięków.
Trudno powiedzieć, czy troglodytami są: pan Minister wyjaśniający osobiście ale chyba wnikliwie to czy i on ponosi osobistą winę za tragedię oraz Prokurator Generalny czy też naczelny Prokurator Wojskowy. Wszak oni pewnych „detali katastrofy” znanych Redaktorowi nie byli godni, zdolni czy też władni poznać ani odnotować. Może są może nie są. Chyba by trzeba zapytać Redaktora o wykładnię.
Są nimi bez wątpienia jednak ci, którzy za cholerę nie mogą pojąć czemu za burdę wywołaną w dalekiej Bydgoszczy przez konkretnych (choć jeszcze nie pojmanych a nawet nie zidentyfikowanych) wyrostków zamyka się stadiony w zupełnie innych miastach. Choć one, te zamknięte stadiony, nie należą nawet w najmniejszej części do tych wyrostków a nadto nie uczestniczyły choćby pośrednio w tamtym zajściu. I jeśli będzie trzeba to znaleźć można setki albo i tysiące świadków mogących stadionom dać alibi zaświadczając, że w inkryminowanym dniu i godzinie stały spokojnie gdzie stoją.
Są wreszcie troglodytami ci, którzy siedzą sobie w białym, pełnym nienawiści namiocie. Nie wiadomo jednak czy tu akurat decyduje kwestia liczby i czy rozbudowanie białego namiotu do rozmiarów białego, namiotowego miasteczka nie zmieniłoby tej surowej oceny w całkiem przeciwną. Jak wiadomo białe miasteczka są raczej dobrze widziane i witane różami.
Są też bez wątpienia troglodytami ci, co w różnych miejscach bezczelnie, niesprawiedliwie oraz w absolutnym braku zgody ze zdrowym rozsądkiem i poczuciem wstydu wypisują brednie o stanie zdrowia, stosunku do prawa i demokracji oraz kulturze bycia obecnego prezydenta i premiera. Fakt, jak można publikować coś tak okropnego (pisownia oryginalna): „Rety, to jest zgroza jaką hołotę wyhodowała III RP na miejsce dawnych Polaków.
ps: Czy ktoś dokumentuje wszystkie bzdury wygadywane przez tego ruskiego pachołka.
Toż to powinno się uwiecznić jako swiadectwo inteligencji wszystkich ludzi popierających PO.\" *
Warto, by autorzy tego zawstydzającego tekstu i podobnych mu uczyli się kultury dyskusji od tej światlejszej części obywateli. Bywałej w miejscach zdecydowanie bliższych prawdziwej kulturze i nowoczesnej wrażliwości. By raczej miewali takie przemyślenia (pisownia oryginalna):
Re: Wielki projekt, mały Jarek
surfer6 - malutkie to on ma wszystko ten jarus: wzroscik, rozumek, narzadzik, nozki, ubranka, wloski, mamuske, braciszka na Wawelku w sakrofazku itd, itp. Ale najbardziej rozumek. Duze to on ma: egocisko, checisko na pieniacha, wladzucze i Wawelisko.**
Rzecz w tym, że chyba też znajduję w sobie oczywistego troglodytę. No bo jak mam inaczej wytłumaczyć sobie, że mi się ta troglodycka, oczywista głupota bardziej zborna wydaje od tej światłej i kulturalnej logiki i kultury Redaktora. Choć jak mnie ostatnio oświeciła bliska mi osoba, wszystko tak strasznie jest zniuansowane i naprawdę sprowadza się do jednego. Do tego, czy kocha się wszystko, co zaczyna się na Ka czy na Tu.
Choć tego nie łapię to nawet i się nie dziwię. No bo i jak miałbym łapać? Ja, troglodyta…
* http://forum.fronda.pl/forum/pokaz/id/68506
**http://forum.gazeta.pl/forum/w,904,124971972,124977291,Re_Wielki_projekt_maly_Jarek.html
poniedziałek, 9 maja 2011
sobota, 7 maja 2011
Przegrana wojna Tuska
Nie, to nie będzie o wojnie Premiera z kibicami, choć ten wątek jednak, ilustrując ogólniejsze zjawisko, musi się pojawić. Będzie o przegrywanej od dość dawna wojnie Donalda Tuska z samym sobą. A raczej z tym wizerunkiem który próbowano medialnie wykreować a teraz desperacko się jej broni. Pisze owo „desperacko” oglądając w pewnej telewizji kibolskie burdy… z czasów pisowskiego rządu Marcinkiewicza.
Nie będzie moją fantazją twierdzenie, że dla wielu, może nawet dla większości zainteresowanych polityką obywateli Donald Tusk jest w naszym krajowy, politycznym grajdole modelowym wręcz przykładem polityka nowoczesnego, sprawnego i świetnie pojmującego istotę (proszę się nie śmiać) demokratycznego państwa prawa. Fakt, potrafi pan Premier być uroczy. Szczególnie dobrze wychodzi mu to wtedy, gdy na własnych warunkach udziela się publicznie. Mając na przykład u boku, podczas śniadania, mistrzów w rodzaju Hołdysa czy Mellera.
Jednak życie Premiera nie tylko różami jest usłane. A o sprawności polityka najłatwiej przekonać właśnie wtedy gdy ów kwietny kobierzec kończy się gwałtownie.
W takich sytuacjach pan Tusk, niestety nie sprawdza się jako nowoczesny demokrata. Choć, póki co, sprawdza się pewnie jako polityk. Wypowiedziane przed chwilą „póki co” to jeden z istotniejszych bohaterów tej opowieści więc proszę spodziewać się, że jeszcze się z nim spotkamy.
Przypadek owych kiboli z Bydgoszczy i kompletnie idiotycznej reakcji na ich wyczyn zastanawia o tyle, że pod znakiem zapytania stawia zdolność Tuska do działań przemyślanych w sytuacjach kryzysowych. Oczywiście póki co jeszcze z tego emocjonalnego reagowania wiele złego nie wynikło ale… Tu ktoś może mnie zapytać jako „wiele nie wynikło” skoro trudno wskazać by wynikło cokolwiek. Otóż to, z tego faktycznie wynikło niewiele ale to właśnie, co jednak wyniknąć zdążyło jest niestety trudne do pozytywnej weryfikacji. Oto mogliśmy oglądać schemat, w którym wielkorządca, wkurzony czegoś krzyczy „zróbcie tak!” a posr… przerażeni czynownicy w te pędy robią co mogą albo i nie mogą. Słowa „czynownicy” użyłem nie przypadkiem. Ono narzuca się jeśli pomyśli się chwilę gdzie taki model można na co dzień oglądać. W każdym razie nie w dojrzałych demokracjach Starego Świata.
Podobne sytuacje ćwiczyliśmy już razy kilka. Pierwszy raz bodaj na kanwie zapowiadanych penitencjarnych kastracji. Wtedy jeszcze skończyło się na, cytując pewien kultowy klasyk, „dźwięku paszczowym” i nad konsekwencjami działań zastanawiać ani rozwodzić się nie było trzeba. Kolejna sytuacja czyli „wojna dopalaczowa” to już co innego. Tam prawne niechlujstwo i oparcie się na barbarzyńskiej zasadzie „cel uświęca środki” mieliśmy już wątpliwą przyjemność podziwiać w pełnej krasie. Rzec by można, pamiętając ówczesną rolę mediów, w wersji panoramicznej. Teraz wreszcie mamy wojnę Donalda Tuska ze zdrowym rozsądkiem. Wojnę, której, cytując pewną postać historyczną, ma on szczerą chęć nigdy nie zakończyć. Wojnę, która dziś i jutro (a pewnie i w następne „ligowe kolejki”) wyprowadzi na ulice dziesiątki tych, którym w większości by w głowie nawet nie postało by ujmować się za stadionowymi bandytami. I z tego może być wiele, wiele złego, Panie Premierze.
Póki co wielu a pewnie i większość komentatorów zdaje się nie dostrzegać tych dość parszywie „uświęconych środków” zapatrzona w kolejne cele. Nie mnie sądzić w jakiej skali i proporcjach osiągnięte bo też jestem niewolnikiem przekazu oficjalnego.
Tyle, że w którymś momencie ten schemat, przy takim podejściu do niego politycznych recenzentów, może srodze zawieść i doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji. Ale wtedy to na opamiętanie może być za późno.
Ale i na to nie trzeba czekać przy formułowaniu ocen. Bo już to, co się stało i dzieje niesie ze sobą szkodę niewątpliwą w postaci utrwalania w obywatelach dość swobodnego podejścia do obowiązującego prawa. W państwie notorycznych drogowych piratów i podatkowych kombinatorów takie działanie to zwykłe bandyctwo.
Donald Tusk przegrywa wojnę ze swoją małostkowością. Wiem, teraz nastąpi tsunami uwag o Jarosławie. Powiedziałem kiedyś, że mnie zdecydowanie bardziej obchodzą ci co rządza niż ci, co nie rządzą. O Jarosławie piszcie sobie sami. Wychodzi wam to lepiej lub gorzej. Mnie interesuje ten, który swoimi wadami i słabościami determinuje działanie państwowej machiny a nie dobry nastrój tego czy tamtego.
Tusk przegrał wojnę również w ludzkim wymiarze nie zdając po 10 kwietnia 201 roku „testu Palikota”. Ktoś może zapytać jakie to ma znaczenie dla tematu tego tekstu. Duże, może nawet najistotniejsze. Swym działaniem Premier Tusk zdaje się tworzyć polityczną rzeczywistość w taki sposób, że w praktyce już teraz bez wielkiego naciągania mógłby powiedzieć „l’etat c’est moi”. A tym samym sprawia, że dla wielu tożsamym jest stosunek do niego i rządzonego czy tam władanego przez niego państwa. A sprawić by obywatel nie cierpiał swego państwa to rzeczywiście wątpliwy powód do chwały.
Myślę, że przekleństwem Tuska jako polityka jest usilna próba wpasowania się w jakże niespójne w naszych warunkach oczekiwania przez obywateli przywódcy, który zdoła w sobie połączyć siłę i konsekwencję aż do granic brutalności z wizerunkiem sympatycznego wujka i kumpla. Takiego co i walnąć w stół umie i wypić drinka z rockmanami. W tej naszej, to istotne, praktyce zawsze objawić się to musi miotaniem, które w najdrastyczniejszych sytuacjach zmienić się może w coś na kształt politycznego „tańca św. Wita”. Takiego na dodatek, który w tym tańcu traci z oczu granice zakreślone obowiązującym prawem.
Nie ma więc znaczenia czy Tusk wygra czy przegra następne wybory. Jego każda następna wygrana a po niej kolejne „wojny” będą generować koszty, które kiedyś odbiją się nam, obywatelom tego państwa bolesną czkawką. Nie sądzę bowiem by był on w stanie wygrać cokolwiek inaczej niż po raz kolejny pokazując tę swoją twarz, której raczej nie znamy ze „śniadań Mistrzów” i innych milusich okazji. Taki już jest i chyba za późno by mógł być inny.
Nie będzie moją fantazją twierdzenie, że dla wielu, może nawet dla większości zainteresowanych polityką obywateli Donald Tusk jest w naszym krajowy, politycznym grajdole modelowym wręcz przykładem polityka nowoczesnego, sprawnego i świetnie pojmującego istotę (proszę się nie śmiać) demokratycznego państwa prawa. Fakt, potrafi pan Premier być uroczy. Szczególnie dobrze wychodzi mu to wtedy, gdy na własnych warunkach udziela się publicznie. Mając na przykład u boku, podczas śniadania, mistrzów w rodzaju Hołdysa czy Mellera.
Jednak życie Premiera nie tylko różami jest usłane. A o sprawności polityka najłatwiej przekonać właśnie wtedy gdy ów kwietny kobierzec kończy się gwałtownie.
W takich sytuacjach pan Tusk, niestety nie sprawdza się jako nowoczesny demokrata. Choć, póki co, sprawdza się pewnie jako polityk. Wypowiedziane przed chwilą „póki co” to jeden z istotniejszych bohaterów tej opowieści więc proszę spodziewać się, że jeszcze się z nim spotkamy.
Przypadek owych kiboli z Bydgoszczy i kompletnie idiotycznej reakcji na ich wyczyn zastanawia o tyle, że pod znakiem zapytania stawia zdolność Tuska do działań przemyślanych w sytuacjach kryzysowych. Oczywiście póki co jeszcze z tego emocjonalnego reagowania wiele złego nie wynikło ale… Tu ktoś może mnie zapytać jako „wiele nie wynikło” skoro trudno wskazać by wynikło cokolwiek. Otóż to, z tego faktycznie wynikło niewiele ale to właśnie, co jednak wyniknąć zdążyło jest niestety trudne do pozytywnej weryfikacji. Oto mogliśmy oglądać schemat, w którym wielkorządca, wkurzony czegoś krzyczy „zróbcie tak!” a posr… przerażeni czynownicy w te pędy robią co mogą albo i nie mogą. Słowa „czynownicy” użyłem nie przypadkiem. Ono narzuca się jeśli pomyśli się chwilę gdzie taki model można na co dzień oglądać. W każdym razie nie w dojrzałych demokracjach Starego Świata.
Podobne sytuacje ćwiczyliśmy już razy kilka. Pierwszy raz bodaj na kanwie zapowiadanych penitencjarnych kastracji. Wtedy jeszcze skończyło się na, cytując pewien kultowy klasyk, „dźwięku paszczowym” i nad konsekwencjami działań zastanawiać ani rozwodzić się nie było trzeba. Kolejna sytuacja czyli „wojna dopalaczowa” to już co innego. Tam prawne niechlujstwo i oparcie się na barbarzyńskiej zasadzie „cel uświęca środki” mieliśmy już wątpliwą przyjemność podziwiać w pełnej krasie. Rzec by można, pamiętając ówczesną rolę mediów, w wersji panoramicznej. Teraz wreszcie mamy wojnę Donalda Tuska ze zdrowym rozsądkiem. Wojnę, której, cytując pewną postać historyczną, ma on szczerą chęć nigdy nie zakończyć. Wojnę, która dziś i jutro (a pewnie i w następne „ligowe kolejki”) wyprowadzi na ulice dziesiątki tych, którym w większości by w głowie nawet nie postało by ujmować się za stadionowymi bandytami. I z tego może być wiele, wiele złego, Panie Premierze.
Póki co wielu a pewnie i większość komentatorów zdaje się nie dostrzegać tych dość parszywie „uświęconych środków” zapatrzona w kolejne cele. Nie mnie sądzić w jakiej skali i proporcjach osiągnięte bo też jestem niewolnikiem przekazu oficjalnego.
Tyle, że w którymś momencie ten schemat, przy takim podejściu do niego politycznych recenzentów, może srodze zawieść i doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji. Ale wtedy to na opamiętanie może być za późno.
Ale i na to nie trzeba czekać przy formułowaniu ocen. Bo już to, co się stało i dzieje niesie ze sobą szkodę niewątpliwą w postaci utrwalania w obywatelach dość swobodnego podejścia do obowiązującego prawa. W państwie notorycznych drogowych piratów i podatkowych kombinatorów takie działanie to zwykłe bandyctwo.
Donald Tusk przegrywa wojnę ze swoją małostkowością. Wiem, teraz nastąpi tsunami uwag o Jarosławie. Powiedziałem kiedyś, że mnie zdecydowanie bardziej obchodzą ci co rządza niż ci, co nie rządzą. O Jarosławie piszcie sobie sami. Wychodzi wam to lepiej lub gorzej. Mnie interesuje ten, który swoimi wadami i słabościami determinuje działanie państwowej machiny a nie dobry nastrój tego czy tamtego.
Tusk przegrał wojnę również w ludzkim wymiarze nie zdając po 10 kwietnia 201 roku „testu Palikota”. Ktoś może zapytać jakie to ma znaczenie dla tematu tego tekstu. Duże, może nawet najistotniejsze. Swym działaniem Premier Tusk zdaje się tworzyć polityczną rzeczywistość w taki sposób, że w praktyce już teraz bez wielkiego naciągania mógłby powiedzieć „l’etat c’est moi”. A tym samym sprawia, że dla wielu tożsamym jest stosunek do niego i rządzonego czy tam władanego przez niego państwa. A sprawić by obywatel nie cierpiał swego państwa to rzeczywiście wątpliwy powód do chwały.
Myślę, że przekleństwem Tuska jako polityka jest usilna próba wpasowania się w jakże niespójne w naszych warunkach oczekiwania przez obywateli przywódcy, który zdoła w sobie połączyć siłę i konsekwencję aż do granic brutalności z wizerunkiem sympatycznego wujka i kumpla. Takiego co i walnąć w stół umie i wypić drinka z rockmanami. W tej naszej, to istotne, praktyce zawsze objawić się to musi miotaniem, które w najdrastyczniejszych sytuacjach zmienić się może w coś na kształt politycznego „tańca św. Wita”. Takiego na dodatek, który w tym tańcu traci z oczu granice zakreślone obowiązującym prawem.
Nie ma więc znaczenia czy Tusk wygra czy przegra następne wybory. Jego każda następna wygrana a po niej kolejne „wojny” będą generować koszty, które kiedyś odbiją się nam, obywatelom tego państwa bolesną czkawką. Nie sądzę bowiem by był on w stanie wygrać cokolwiek inaczej niż po raz kolejny pokazując tę swoją twarz, której raczej nie znamy ze „śniadań Mistrzów” i innych milusich okazji. Taki już jest i chyba za późno by mógł być inny.
piątek, 6 maja 2011
Premierze! Po stadionach czas na kopalnie!
Kiedy w poprzednim tekście, poświęconym nowej „mojej walce” Premiera Tuska stwierdziłem, że mamy do czynienia z oczywistym narażaniem na szwank powagi państwa, nie sądziłem, że przyjmie ono aż tak groteskową formę. Bez bicia przyznaję, iż miałem na myśli jedynie to, że czyni się sprawę wagi państwowej z konieczności zdyscyplinowania, dość sporej przyznaję, ale tylko garstki wyrostków.
Zastosowane z szybkością błyskawicy metody przekonały mnie jednak, że chyba nie ma durnoty na którą nie jest gotowe nasze państwo uosabiane przez gotową na wszystko obecną ekipę. I nie ma też bzdury, której nie odważono by się użyć jako tłumaczenia durnych posunięć.
Właściwie, przyglądając się podjętym krokom, mam ochotę odetchnąć z ulgą, że tylko na tym się skończyło. Przecież mógł Premier kazać zrównać z ziemią całe kwartały miast, przez które kiedykolwiek przechodzili „bydgoscy bohaterowie”, mógł kazać krzyżować nierozważnych przekupniów sprzedających piwo i inne trunki warszawskim i poznańskim szalikowcom. Mógł zamknąć w turmie Groblenego i przytulić dla odmiany Waltz w poczuciu troski i odpowiedzialności. Mógł… A tylko zamknął stadiony. Tylko te stadiony. Choć mógł też i inne. W Sanoku, Gorzycach, Łęcznej, Kielcach… Wszędzie!
Ktoś mógłby skomentować z oburzeniem to, co napisałem uznając, że robię sobie jaja nieadekwatnie do sytuacji. Ja sobie robię?! Dziś rano słyszałem w radiowym serwisie uzasadnienie zamknięcia stadionu Legii przedstawione przez jakiegoś stołecznego polcmajstra. Otóż zrobiono to ponieważ jakiś czas temu wracający z meczu kibice tej drużyny… niebezpiecznie rozbujali wagon metra!
Teoretycznie oczywiście jakiś związek przyczynowo- skutkowy jest ale jeśli ów komendant, mitygujący komendanta wojewoda i naciskający wojewodę Premier sadzą, że po zamknięciu stadionu nigdy więcej żaden wagon metra bujany już nie będzie to durni są albo naiwni. Bo to nie stadion bujał! Drżyj więc nadal warszawskie metro!!!! Drżyjcie wszystkie metra świata!!!!
Taki zamaszysty i nie zawsze oczywisty sposób wiązania niechcianych i nieprzyjemnych wypadków z przychodzącymi naszemu państwowemu kierownictwu do głów metodami sanacji nikogo dziwić jednak nie powinien. Przynajmniej w świetle dotychczasowej praktyki.
Mało kto pamięta czy tam wie, że jedyną ofiarą kastracyjnych zapędów naszego Premiera jest kotek pewien zbłąkany w rządowej kancelarii, którego skutecznie wyleczono nie tylko z wszelkich parchów noszonych dotąd mężnie przez życie ale i z największej życiowej radości.
Jeśli mielibyśmy się domagać konsekwencji w postępowaniu zgodnie z tą logiką „bydgoskiej pacyfikacji” powinniśmy doczekać się kolejnego ruchu. To, co urządzili sobie kibice dnia 3 maja to nie jedyny w ostatnich dniach przypadek emocji, które wymknęły się spod kontroli. Wczoraj „rozwydrzona” grupa związkowców KGHM-u, w ramach strajku czy tam protestu urządziła burdę w siedzibie spółki.
Wedle tej samej logiki, którą zastosował nasz dzielny Premier, dopieprzając kibolom… No bo tak to właśnie jest. Nic nie rozwiązuje to, co właśnie zarządzono. Powiem więcej. Efekt będzie raczej odwrotny. A zysk na dziś taki tylko, że na szpilu Legii z Koroną nic o beznadziejnym rządzie, Michniku- Szechterze ani o ITI kamery nie będą miały okazji zarejestrować. Jeśli o to właśnie chodziło to pełen sukces panie Premierze!
Tak więc, zgodnie z tą samą logiką Premier teraz powinien dopieprzyć górnikom. Czy tam związkowcom en masse. Proszę więc, panie Premierze zastanowić się które z kopalń najlepiej byłoby zamknąć w trybie natychmiastowym. Wszak chłopakom z Lubina pewnie nie raz zdarzyło się coś brzydkiego o panu powiedzieć czy tam napisać na transparencie. Jak im pan teraz pokaże to też może na całym Śląsku wagony lokalnych kolejek poczują się bezpieczniejsze.
Można też ostatecznie wszystko zamknąć. Wtedy, metodą Kononowicza, niczego już nie będzie. Będzie tylko Premier. A jemu chyba o to tylko chodzi.
A państwo jakoś to wytrzyma. Nie od takich głupot się dotąd nie zachwiało więc jeszcze jedną a może nawet kilka wytrzyma. Może więc pan, panie Premierze być twardym jak stal. Albo jak tytan. Jak tam pan woli…
http://wyborcza.pl/1,75248,9547541,Zwiazkowcy_jak_kibole.html
http://wyborcza.pl/1,75248,9548126,Tusk_zamyka_stadiony.html
Zastosowane z szybkością błyskawicy metody przekonały mnie jednak, że chyba nie ma durnoty na którą nie jest gotowe nasze państwo uosabiane przez gotową na wszystko obecną ekipę. I nie ma też bzdury, której nie odważono by się użyć jako tłumaczenia durnych posunięć.
Właściwie, przyglądając się podjętym krokom, mam ochotę odetchnąć z ulgą, że tylko na tym się skończyło. Przecież mógł Premier kazać zrównać z ziemią całe kwartały miast, przez które kiedykolwiek przechodzili „bydgoscy bohaterowie”, mógł kazać krzyżować nierozważnych przekupniów sprzedających piwo i inne trunki warszawskim i poznańskim szalikowcom. Mógł zamknąć w turmie Groblenego i przytulić dla odmiany Waltz w poczuciu troski i odpowiedzialności. Mógł… A tylko zamknął stadiony. Tylko te stadiony. Choć mógł też i inne. W Sanoku, Gorzycach, Łęcznej, Kielcach… Wszędzie!
Ktoś mógłby skomentować z oburzeniem to, co napisałem uznając, że robię sobie jaja nieadekwatnie do sytuacji. Ja sobie robię?! Dziś rano słyszałem w radiowym serwisie uzasadnienie zamknięcia stadionu Legii przedstawione przez jakiegoś stołecznego polcmajstra. Otóż zrobiono to ponieważ jakiś czas temu wracający z meczu kibice tej drużyny… niebezpiecznie rozbujali wagon metra!
Teoretycznie oczywiście jakiś związek przyczynowo- skutkowy jest ale jeśli ów komendant, mitygujący komendanta wojewoda i naciskający wojewodę Premier sadzą, że po zamknięciu stadionu nigdy więcej żaden wagon metra bujany już nie będzie to durni są albo naiwni. Bo to nie stadion bujał! Drżyj więc nadal warszawskie metro!!!! Drżyjcie wszystkie metra świata!!!!
Taki zamaszysty i nie zawsze oczywisty sposób wiązania niechcianych i nieprzyjemnych wypadków z przychodzącymi naszemu państwowemu kierownictwu do głów metodami sanacji nikogo dziwić jednak nie powinien. Przynajmniej w świetle dotychczasowej praktyki.
Mało kto pamięta czy tam wie, że jedyną ofiarą kastracyjnych zapędów naszego Premiera jest kotek pewien zbłąkany w rządowej kancelarii, którego skutecznie wyleczono nie tylko z wszelkich parchów noszonych dotąd mężnie przez życie ale i z największej życiowej radości.
Jeśli mielibyśmy się domagać konsekwencji w postępowaniu zgodnie z tą logiką „bydgoskiej pacyfikacji” powinniśmy doczekać się kolejnego ruchu. To, co urządzili sobie kibice dnia 3 maja to nie jedyny w ostatnich dniach przypadek emocji, które wymknęły się spod kontroli. Wczoraj „rozwydrzona” grupa związkowców KGHM-u, w ramach strajku czy tam protestu urządziła burdę w siedzibie spółki.
Wedle tej samej logiki, którą zastosował nasz dzielny Premier, dopieprzając kibolom… No bo tak to właśnie jest. Nic nie rozwiązuje to, co właśnie zarządzono. Powiem więcej. Efekt będzie raczej odwrotny. A zysk na dziś taki tylko, że na szpilu Legii z Koroną nic o beznadziejnym rządzie, Michniku- Szechterze ani o ITI kamery nie będą miały okazji zarejestrować. Jeśli o to właśnie chodziło to pełen sukces panie Premierze!
Tak więc, zgodnie z tą samą logiką Premier teraz powinien dopieprzyć górnikom. Czy tam związkowcom en masse. Proszę więc, panie Premierze zastanowić się które z kopalń najlepiej byłoby zamknąć w trybie natychmiastowym. Wszak chłopakom z Lubina pewnie nie raz zdarzyło się coś brzydkiego o panu powiedzieć czy tam napisać na transparencie. Jak im pan teraz pokaże to też może na całym Śląsku wagony lokalnych kolejek poczują się bezpieczniejsze.
Można też ostatecznie wszystko zamknąć. Wtedy, metodą Kononowicza, niczego już nie będzie. Będzie tylko Premier. A jemu chyba o to tylko chodzi.
A państwo jakoś to wytrzyma. Nie od takich głupot się dotąd nie zachwiało więc jeszcze jedną a może nawet kilka wytrzyma. Może więc pan, panie Premierze być twardym jak stal. Albo jak tytan. Jak tam pan woli…
http://wyborcza.pl/1,75248,9547541,Zwiazkowcy_jak_kibole.html
http://wyborcza.pl/1,75248,9548126,Tusk_zamyka_stadiony.html
czwartek, 5 maja 2011
III Rzeczpospolita telefoniczna i sms-owa.
Pamiętamy jeszcze pewnie, bo i czemu mielibyśmy zapomnieć, te znane nam szczegóły sprawy zwanej „aferą hazardową”. Ci, co bardziej sprawą byli zainteresowani wiedzą, jak niebagatelne znaczenie dla niej, a szczególnie dla „ukręcenia jej łba” miał dość rozbudowany wątek telefoniczny. Telefon jawi się w niej jako swoista „machina piekielna” a poznanie (niepoznanych do dziś niestety) jego tajemnic jest ponoć kluczem do rozwikłania wszystkich tamtych zagadek.
Wspominam tamtą sprawę po lekturze materiału poświęconego sprawie rafinerii Trzebinia i kręcących się wokół niej a i kręcących chyba również w wielu innych znaczeniach polityków. Póki co wiadomo, że polityków obecnej ekipy. O ewentualnej reszcie będzie pod koniec.
Kto interesował się tą sprawą ten wie, że chodziło o uratowanie wspomnianej wyżej rafinerii od smutnej konieczności zapłaty kilkuset milionów zaległej akcyzy. Jak wychodzi, stać się to miało kosztem stanowiska naciskającego na Trzebinię o spłatę zaległości szefa krakowskiego Urzędu Kontroli Skarbowej oraz, co pojawia się w aktach śledztwa, jakiegoś hipotetycznego „miliona w kierunku Warszawy”.
Cała sprawa jest mocno zawikłana i jeśli kto chce poznać jej przeróżne zawiłości polecam (proszę się jednak przemóc, warto!!!!!) materiał ze strony naszej ulubionej stacji telewizyjnej*. Mnie zaintrygował jeden wątek, kojarzący mi się od razu z wspomnianą na początku sprawą panów Rycha, Mira, Zbycha i Grzecha.
Obie sprawy łączy coś, co przeczy rozpowszechnionej choćby i tutaj opinii, że w rządzie obecnym mamy samych nieudaczników którzy nic porządnie zrobić nie potrafią. Nie zgodzę się z tak radykalnie formułowaną opinią. Nie wiem jak tam z innymi sprawami ale jedno umieją panowie z obecnej ekipy bez wątpienia. Wiedzą jakie cuda można zrobić za pomocą telefonu.
W tym przypadku mamy wątek niemal jak z dość marnej ale jednak wciągającej powieści kryminalnej czy szpiegowskiej. Oto do krakowskiego UKS-u jedzie umyślny (nazwijmy go i zapamiętajmy, przyda się, jako Pana D) z podpisaną w Ministerstwie Finansów dymisją szefa krakowskich śledczych skarbowych. Jednak nie wręcza jej bo ma to zrobić ponoć na bezpośrednie, telefoniczne (!) polecenie „pilotującego” sprawę wiceministra (nazwijmy go Panem P). To pierwszy telefon będący bohaterem w tej historii. Następny telefon to telefon najbardziej obecnie chyba wpływowego „krakusa”, rzecznika obecnej ekipy. Nazwijmy go Panem G. Z Panem G skontaktował się tą samą, telefoniczną drogą wiceminister, Pan P, by zaraz skontaktować się, rzecz jasna telefonicznie ze swym kierowcą, który coś tam miał akurat do załatwienia w pobliżu miejsca, w którym był wówczas Pan G. Po tym telefonie wiceminister, Pan P, wykorzystuje kolejny telefon, tym razem radcy prawnego (prawniczki występującej w sprawie jako „doradca społeczny” i, przypadkiem zapewne, znajomej Pana G) z którym wymienia sms-y. Też przydatna umiejętność. Po nich dzwoni do Pana D, który już w tym czasie od kilku minut spija kawkę u szefa UKS-u mającego zaraz położyć głowę. Wiceminister, Pan P, odwołuje egzekucję. Jak zapamiętał to niedoszły skazaniec, wspominający w prokuraturze wizytę Pana D „Mówił, że czeka na telefon. Odebrał kilka telefonów w trakcie, był u mnie w gabinecie krótko 5 , 10, góra 15 minut, Po którymś tam telefonie powiedział mi, że nie ma mi nic do przekazania i sobie poszedł”.
Efekt tych wysokich kompetencji w obsłudze urządzeń telekomunikacyjnych to… odstąpienie przez krakowski UKS od wymierzenia Rafinerii Trzebinia kary owych kilkuset milionów.
Ale to nie koniec naszej telekomunikacyjnej opowieści. Oto jeden z prowadzących śledztwo prokuratorów otrzymał, a jakże, telefonicznie ale anonimowo, informację, że między wspomnianymi „wydarzeniami krakowsko- warszawskimi” a szczęśliwą dla Trzebini decyzją do ocalonego cudownie szefa UKS-u zadzwonić (!) miał nie kto inny tylko Pan D i zaproponował nie podlegającą negocjacjom ofertę, wedle której szef UKS-u miał ocaleć jeśli dobra Trzebini nie zostaną boleśnie uszczuplone. Argumentem, który miał przekonać krakowskiego urzędnika, że nie warto się rzucać była informacja, że w tej sprawie już poszedł „milion w kierunku Warszawy”.
Tu kończy się znany prokuratorom trop telefoniczny. W sprawie zadbano jeszcze, choć nie wiem czy akurat telefonicznie (trzeba pytać w Prokuraturze Generalnej), by prokurator, mający szczerą chęć postawić w stan oskarżenia wiceministra i przycisnąć Pana G, się nie wygłupiał. Sam Pan G przyznał, że nikogo w Trzebini nie zna. To w sumie tak jak i ja…
Wiceminister, Pan P, broni się zaś, wspominając, że „- Wielu polityków zwracało się do resortu by Rafineria Trzebinia nie musiała płacić akcyzy”. Warto byłoby chyba poznać te nazwiska. I, tak dla zaspokojenia najzwyklejszej ciekawości, sprawdzić, czy zwracali się telefonicznie. Można by też pokusić się o taki hipotetyczny szacunek, czy się to rafinerii opłaciło…
Oczywiście nie mam złudzeń że prawda ma szansę kiedykolwiek wyjść na jaw. Mieliśmy wątek telefoniczny w „aferze gruntowej”, mieliśmy w „hazardowej”. Mieliśmy wreszcie kupę śmiechu przy kolejnych plotkach o sms-owych instrukcjach i przy „arabskich” sugestiach dla PAP-u. Jak wiemy nic z tego do dziś nie wynikło. Poza przekonaniem, że mamy w obecnej (a i w poprzedniej) ekipie prawdziwych mistrzów telefonicznej klawiatury.
Dobre może choć to…
*Więcej na: http://www.tvn24.pl/-1,1701835,0,1,milion-w-kierunku-warszawy--bilingi-i-zeznania,wiadomosc.html
Wspominam tamtą sprawę po lekturze materiału poświęconego sprawie rafinerii Trzebinia i kręcących się wokół niej a i kręcących chyba również w wielu innych znaczeniach polityków. Póki co wiadomo, że polityków obecnej ekipy. O ewentualnej reszcie będzie pod koniec.
Kto interesował się tą sprawą ten wie, że chodziło o uratowanie wspomnianej wyżej rafinerii od smutnej konieczności zapłaty kilkuset milionów zaległej akcyzy. Jak wychodzi, stać się to miało kosztem stanowiska naciskającego na Trzebinię o spłatę zaległości szefa krakowskiego Urzędu Kontroli Skarbowej oraz, co pojawia się w aktach śledztwa, jakiegoś hipotetycznego „miliona w kierunku Warszawy”.
Cała sprawa jest mocno zawikłana i jeśli kto chce poznać jej przeróżne zawiłości polecam (proszę się jednak przemóc, warto!!!!!) materiał ze strony naszej ulubionej stacji telewizyjnej*. Mnie zaintrygował jeden wątek, kojarzący mi się od razu z wspomnianą na początku sprawą panów Rycha, Mira, Zbycha i Grzecha.
Obie sprawy łączy coś, co przeczy rozpowszechnionej choćby i tutaj opinii, że w rządzie obecnym mamy samych nieudaczników którzy nic porządnie zrobić nie potrafią. Nie zgodzę się z tak radykalnie formułowaną opinią. Nie wiem jak tam z innymi sprawami ale jedno umieją panowie z obecnej ekipy bez wątpienia. Wiedzą jakie cuda można zrobić za pomocą telefonu.
W tym przypadku mamy wątek niemal jak z dość marnej ale jednak wciągającej powieści kryminalnej czy szpiegowskiej. Oto do krakowskiego UKS-u jedzie umyślny (nazwijmy go i zapamiętajmy, przyda się, jako Pana D) z podpisaną w Ministerstwie Finansów dymisją szefa krakowskich śledczych skarbowych. Jednak nie wręcza jej bo ma to zrobić ponoć na bezpośrednie, telefoniczne (!) polecenie „pilotującego” sprawę wiceministra (nazwijmy go Panem P). To pierwszy telefon będący bohaterem w tej historii. Następny telefon to telefon najbardziej obecnie chyba wpływowego „krakusa”, rzecznika obecnej ekipy. Nazwijmy go Panem G. Z Panem G skontaktował się tą samą, telefoniczną drogą wiceminister, Pan P, by zaraz skontaktować się, rzecz jasna telefonicznie ze swym kierowcą, który coś tam miał akurat do załatwienia w pobliżu miejsca, w którym był wówczas Pan G. Po tym telefonie wiceminister, Pan P, wykorzystuje kolejny telefon, tym razem radcy prawnego (prawniczki występującej w sprawie jako „doradca społeczny” i, przypadkiem zapewne, znajomej Pana G) z którym wymienia sms-y. Też przydatna umiejętność. Po nich dzwoni do Pana D, który już w tym czasie od kilku minut spija kawkę u szefa UKS-u mającego zaraz położyć głowę. Wiceminister, Pan P, odwołuje egzekucję. Jak zapamiętał to niedoszły skazaniec, wspominający w prokuraturze wizytę Pana D „Mówił, że czeka na telefon. Odebrał kilka telefonów w trakcie, był u mnie w gabinecie krótko 5 , 10, góra 15 minut, Po którymś tam telefonie powiedział mi, że nie ma mi nic do przekazania i sobie poszedł”.
Efekt tych wysokich kompetencji w obsłudze urządzeń telekomunikacyjnych to… odstąpienie przez krakowski UKS od wymierzenia Rafinerii Trzebinia kary owych kilkuset milionów.
Ale to nie koniec naszej telekomunikacyjnej opowieści. Oto jeden z prowadzących śledztwo prokuratorów otrzymał, a jakże, telefonicznie ale anonimowo, informację, że między wspomnianymi „wydarzeniami krakowsko- warszawskimi” a szczęśliwą dla Trzebini decyzją do ocalonego cudownie szefa UKS-u zadzwonić (!) miał nie kto inny tylko Pan D i zaproponował nie podlegającą negocjacjom ofertę, wedle której szef UKS-u miał ocaleć jeśli dobra Trzebini nie zostaną boleśnie uszczuplone. Argumentem, który miał przekonać krakowskiego urzędnika, że nie warto się rzucać była informacja, że w tej sprawie już poszedł „milion w kierunku Warszawy”.
Tu kończy się znany prokuratorom trop telefoniczny. W sprawie zadbano jeszcze, choć nie wiem czy akurat telefonicznie (trzeba pytać w Prokuraturze Generalnej), by prokurator, mający szczerą chęć postawić w stan oskarżenia wiceministra i przycisnąć Pana G, się nie wygłupiał. Sam Pan G przyznał, że nikogo w Trzebini nie zna. To w sumie tak jak i ja…
Wiceminister, Pan P, broni się zaś, wspominając, że „- Wielu polityków zwracało się do resortu by Rafineria Trzebinia nie musiała płacić akcyzy”. Warto byłoby chyba poznać te nazwiska. I, tak dla zaspokojenia najzwyklejszej ciekawości, sprawdzić, czy zwracali się telefonicznie. Można by też pokusić się o taki hipotetyczny szacunek, czy się to rafinerii opłaciło…
Oczywiście nie mam złudzeń że prawda ma szansę kiedykolwiek wyjść na jaw. Mieliśmy wątek telefoniczny w „aferze gruntowej”, mieliśmy w „hazardowej”. Mieliśmy wreszcie kupę śmiechu przy kolejnych plotkach o sms-owych instrukcjach i przy „arabskich” sugestiach dla PAP-u. Jak wiemy nic z tego do dziś nie wynikło. Poza przekonaniem, że mamy w obecnej (a i w poprzedniej) ekipie prawdziwych mistrzów telefonicznej klawiatury.
Dobre może choć to…
*Więcej na: http://www.tvn24.pl/-1,1701835,0,1,milion-w-kierunku-warszawy--bilingi-i-zeznania,wiadomosc.html
wtorek, 3 maja 2011
Patent na Polaka czyli pomnik Jarosława
Jaki jest patent na Polaka? To proste. Jarosław Kaczyński. Odrażający, brudny, zły… Tak przynajmniej sądzi Donald Tusk. A przynajmniej sadzi tak bo brak mu innego pomysłu. I to jest najbardziej żałosne w całym tym patencie.
Od czterech lat naszemu życiu w Polsce Donalda Tuska towarzyszy ponoć bezprzykładny rozwój wszystkiego, co w jakikolwiek sposób w ogóle może się rozwijać. To tysiące jeśli nie dziesiątki tysięcy powodów do dumy i tyleż argumentów w sporze o jakość sprawowanej władzy. Teoretycznie te tysiące powodów sprawić powinny, by Premierowi nie zamykały się usta i jeszcze by… ani razu z nich nie musiało padać nazwisko Kaczyński.
Przypomniała mi się z dawnych czasów opowieść jednej z koleżanek dzielącej się wrażeniami z nieudanej randki. Oto gość, który ją zaprosił, cały czas nie przestawał zajmować się osobą (nieobecnego rzecz jasna podczas tego tete a tete) swego kolegi. W końcu dziewczyna, zaznajomiona dokładnie z meandrami uczuciowymi oraz innymi życiowymi problemami nieobecnego zatrzymała się i nieporadnemu amantowi powiedziała:
- Ty chyba masz jakiś jego kompleks. Najlepiej z nim się umów następnym razem.
Podobnie jest chyba z obecną ekipą. Niby są te tysiące kilometrów autostrad od Bałtyku do Tatr, bilony euro w PKB i ileś tam procent zadowolenia obywateli więcej. Jednym słowem istny samograj mogący bez dwóch zdań zapewnić zapamiętałym modernizatorom polityczną przyszłość na dziesiątki lat. Wystarczyłoby tylko pokazać to wszystko rodakom. Ale jak przychodzi co do czego, to Tusk czy tam każdy inny ważniak z partii rządzącej woli … umówić się na randkę z Kaczyńskim. Jakby sami w ten rozwój i w te autostrady nie za bardzo wierzyli.
I można by zasugerować im, by ten związek zechcieli jakoś usankcjonować. W końcu takie życie z Kaczyńskim na kocią łapę może się źle skończyć. Może przecież ktoś panu Tuskowi i jego formacji odbić Kaczyńskiego. Zawłaszczyć go jak to bywa ponoć w naszym, polskim zwyczaju.
A ów Kaczyński, bez którego, jak widać, kroku się nawet zrobić nie da, to przecież chyba nasze dobro narodowe. Wszędzie go pełno i jest jak istny klucz do wszystkiego. Taki wytrych używany przez obecną ekipę. Wali się plan robót drogowych? Kaczyński chciał zbyt ambitnie! Budżet się nie dopina? Kaczyński obniżył podatki! Wyciąga się go niczym niezawodny Winston Wolf z „Pulp Fiction” Tarantino.
Jakby się ten i ów obywatel (statystycznie ponoć czterech na pięciu) nie krzywił to i tak wychodzi, żeśmy dziś wszyscy „dziećmi Kaczyńskiego”. I ci, co go wielbią (jeden na pięciu ponoć) i ci co patrzeć na niego nie mogą (cała reszta ponoć).
Tedy, skoro Tusk nie potrafi inaczej uwieść narodu jak tylko machając mu przed oczami Kaczyńskim, powinien go sobie adoptować. I tak już sprawia wrażenie trzeciego brata- bliźniaka. Takiego obrażonego ale nie umiejącego się od tego braterskiego związku odciąć.
Legenda Kaczyńskiego, fakt, że czarna póki co, to, jak mniemam, najwybitniejsze i chyba jedyne godne uwagi dzieło obecnej ekipy. Nieomal doskonałe bo mające w sobie coś na kształt perpetuum mobile. W którym na każdym końcu pojawia się Kaczyński. Mnożąc się w kolejnych wypowiedziach „zatroskanych” polityków i będąc nieomal przyczyną wszechrzeczy. Tych złych oczywiście.
Przy dzisiejszym święcie warto zastanowić się nad istotą tego dzieła Tuska i jego ekipy. Bo przecież to dzień naszej narodowej dumy. Ale trudno mówić o dumie w sytuacji, gdy po kilku latach warunkowania naród dumny niegdyś ze swego braku pokory i skory do stawania okoniem każdemu, kto sądził, że siłą jest nas w stanie ujarzmić, dziś jest trzymany w ryzach metodą „czarnego luda”. Stosowaną niegdyś do dyscyplinowania niezbyt grzecznej i niezbyt też wyrośniętej dziatwy. Smutne, że rolę straszaka, który nadto na ten niegdyś dumny naród wyjątkowo działa jest, jak go lubią nazywać różni, funkcjonujący często publicznie tylko dzięki jego istnieniu „bohaterowie” „mały, głupi i zły człowieczek”.
Tuska patent na Polaka to dzieło mocno kalekie. I dowodzące rzeczywistego stosunku obecnego Premiera do rodaków. Musi on, Polak z wyobrażeń Tuska, być istotą bezmyślną, strachliwą i ślepą, skoro ze wszystkiego, co przez te cztery lata rządów najlepszej ponoć w ostatnim tysiącleciu ekipy potrafi dostrzec tylko potężną i złowrogą bryłę stawianego zapamiętale przez Premiera i jego ludzi pomnika Jarosława Kaczyńskiego. I przestraszyć się rzucanego cienia...
http://wiadomosci.onet.pl/kraj/nie-mieszcze-sie-w-patencie-na-polaka-wedlug-kaczy,1,4260449,wiadomosc.html
Od czterech lat naszemu życiu w Polsce Donalda Tuska towarzyszy ponoć bezprzykładny rozwój wszystkiego, co w jakikolwiek sposób w ogóle może się rozwijać. To tysiące jeśli nie dziesiątki tysięcy powodów do dumy i tyleż argumentów w sporze o jakość sprawowanej władzy. Teoretycznie te tysiące powodów sprawić powinny, by Premierowi nie zamykały się usta i jeszcze by… ani razu z nich nie musiało padać nazwisko Kaczyński.
Przypomniała mi się z dawnych czasów opowieść jednej z koleżanek dzielącej się wrażeniami z nieudanej randki. Oto gość, który ją zaprosił, cały czas nie przestawał zajmować się osobą (nieobecnego rzecz jasna podczas tego tete a tete) swego kolegi. W końcu dziewczyna, zaznajomiona dokładnie z meandrami uczuciowymi oraz innymi życiowymi problemami nieobecnego zatrzymała się i nieporadnemu amantowi powiedziała:
- Ty chyba masz jakiś jego kompleks. Najlepiej z nim się umów następnym razem.
Podobnie jest chyba z obecną ekipą. Niby są te tysiące kilometrów autostrad od Bałtyku do Tatr, bilony euro w PKB i ileś tam procent zadowolenia obywateli więcej. Jednym słowem istny samograj mogący bez dwóch zdań zapewnić zapamiętałym modernizatorom polityczną przyszłość na dziesiątki lat. Wystarczyłoby tylko pokazać to wszystko rodakom. Ale jak przychodzi co do czego, to Tusk czy tam każdy inny ważniak z partii rządzącej woli … umówić się na randkę z Kaczyńskim. Jakby sami w ten rozwój i w te autostrady nie za bardzo wierzyli.
I można by zasugerować im, by ten związek zechcieli jakoś usankcjonować. W końcu takie życie z Kaczyńskim na kocią łapę może się źle skończyć. Może przecież ktoś panu Tuskowi i jego formacji odbić Kaczyńskiego. Zawłaszczyć go jak to bywa ponoć w naszym, polskim zwyczaju.
A ów Kaczyński, bez którego, jak widać, kroku się nawet zrobić nie da, to przecież chyba nasze dobro narodowe. Wszędzie go pełno i jest jak istny klucz do wszystkiego. Taki wytrych używany przez obecną ekipę. Wali się plan robót drogowych? Kaczyński chciał zbyt ambitnie! Budżet się nie dopina? Kaczyński obniżył podatki! Wyciąga się go niczym niezawodny Winston Wolf z „Pulp Fiction” Tarantino.
Jakby się ten i ów obywatel (statystycznie ponoć czterech na pięciu) nie krzywił to i tak wychodzi, żeśmy dziś wszyscy „dziećmi Kaczyńskiego”. I ci, co go wielbią (jeden na pięciu ponoć) i ci co patrzeć na niego nie mogą (cała reszta ponoć).
Tedy, skoro Tusk nie potrafi inaczej uwieść narodu jak tylko machając mu przed oczami Kaczyńskim, powinien go sobie adoptować. I tak już sprawia wrażenie trzeciego brata- bliźniaka. Takiego obrażonego ale nie umiejącego się od tego braterskiego związku odciąć.
Legenda Kaczyńskiego, fakt, że czarna póki co, to, jak mniemam, najwybitniejsze i chyba jedyne godne uwagi dzieło obecnej ekipy. Nieomal doskonałe bo mające w sobie coś na kształt perpetuum mobile. W którym na każdym końcu pojawia się Kaczyński. Mnożąc się w kolejnych wypowiedziach „zatroskanych” polityków i będąc nieomal przyczyną wszechrzeczy. Tych złych oczywiście.
Przy dzisiejszym święcie warto zastanowić się nad istotą tego dzieła Tuska i jego ekipy. Bo przecież to dzień naszej narodowej dumy. Ale trudno mówić o dumie w sytuacji, gdy po kilku latach warunkowania naród dumny niegdyś ze swego braku pokory i skory do stawania okoniem każdemu, kto sądził, że siłą jest nas w stanie ujarzmić, dziś jest trzymany w ryzach metodą „czarnego luda”. Stosowaną niegdyś do dyscyplinowania niezbyt grzecznej i niezbyt też wyrośniętej dziatwy. Smutne, że rolę straszaka, który nadto na ten niegdyś dumny naród wyjątkowo działa jest, jak go lubią nazywać różni, funkcjonujący często publicznie tylko dzięki jego istnieniu „bohaterowie” „mały, głupi i zły człowieczek”.
Tuska patent na Polaka to dzieło mocno kalekie. I dowodzące rzeczywistego stosunku obecnego Premiera do rodaków. Musi on, Polak z wyobrażeń Tuska, być istotą bezmyślną, strachliwą i ślepą, skoro ze wszystkiego, co przez te cztery lata rządów najlepszej ponoć w ostatnim tysiącleciu ekipy potrafi dostrzec tylko potężną i złowrogą bryłę stawianego zapamiętale przez Premiera i jego ludzi pomnika Jarosława Kaczyńskiego. I przestraszyć się rzucanego cienia...
http://wiadomosci.onet.pl/kraj/nie-mieszcze-sie-w-patencie-na-polaka-wedlug-kaczy,1,4260449,wiadomosc.html
Subskrybuj:
Posty (Atom)