środa, 13 lutego 2013

Chamski tekst o panu Lasku



Nie należę do zbyt zapamiętałych a przez to zbytnio zorientowanych obywatelskich śledczych, zajmujących się sprawą tragedii smoleńskiej. Mam w sobie zbyt mało samozaparcia i cierpliwości a przede wszystkim nie posiadam żadnej z kompetencji, która decydować powinna o tym, że na tematy związane z wypadkami lotniczymi czy choćby z TYM przypadkiem samolotu państwowego wypowiadam się raczej z poziomu emocji a nie fachowości.
Czasem jednak przy tym moim dyletantyzmie szlag mnie trafia gdy słucham wypowiedzi osób uznanych za ekspertów. Może jestem nieobiektywny bo trafia mnie z zasady wtedy, gdy słucham ekspertów strony rządowej.
Jest tak przede wszystkim dlatego, że mają oni niestety większe możliwości pojawiania się w mediach papierowych i elektronicznych a przez to większą szanse, ze coś tam niepotrzebnego ujawnia albo coś głupiego chlapną.
Nie przeczę, że może to równie często zdarzać się ekspertom drugiej strony ale zbyt leniwy jestem by grzebać w jakichś tam niszach i wydłubywać jakieś tam nieścisłości.
Wróćmy więc do tych znanych i lubianych przez media głównego obiegu ekspertów rządowych. A właściwie do konkretnego eksperta nad ekspertami, pana Macieja laska. Przyznam, że ów ekspert imponuje mi niezmiernie. Przede wszystkim zimną krwią. Jakby mu ktoś brutalnie wyłyżeczkował w czaszce ośrodek odpowiadający za emocje. Słuchając go cierpię z nim bo zawsze wtedy sprawia wrażenie, jakby, zanim stanął przed mikrofonami i kamerami, napełnił usta krawieckimi szpilkami.
Ostatnie zdarzenia, szczególnie zaś podanie przez wojskową prokuraturę parametrów brzozy, co to roztrzaskały nam samolot, Prezydenta wraz z kancelarią i połowę generalicji mogłyby wyprowadzić z równowagi każdego, kto przez tyle lat opowiadał bajki o tym jak to dokładnie mierzył swego czasu ów kikut przy okazji szczegółowego badania wraku aeroplanu. Jeśli mylę się wspominając zapewnienia panów z komisji Millera, ze owszem, brzozę widzieli, mierzyli i pewnie jeszcze smakowali czy dobra, proszę mnie poprawić. Przypominam to, bo dziś pan Lasek, łyknąwszy zwyczajowo swoja porcję krawieckich szpilek, ze spokojem przechodzi do porządku nad trzema czy tam dwoma metrami różnicy. Nie przejmuje się błędem bo w ogóle chyba dla niego nie ma związku między „miejscem złamania” a „miejscem pierwszego kontaktu struktury samolotu z przeszkodą terenową”.
Oczywiście może pan lasek mieć rację, że najbardziej istotny jest ten „pierwszy kontakt” z brzozą ale po jego słowach bardziej mnie obchodzi ewentualny drugi i następne, ile ich tam jeszcze było.
Interesują mnie one bardzo, bo doskonale wiem, jak potraktowany został przez „główny obieg” inny ekspert, akurat nie na żołdzie rządu symulujący to czy tamto z brzozą w roli głównej.
Z panem Laskiem jest o tyle ciekawie, że poza swą zimną krwią i szpilkami w ustach ma on jeszcze niebagatelną wyobraźnię. Dla niego brzoza nieskończenie wysoka to taka, której nie ma choć ja bym raczej sądził, ze to raczej coś w rodzaju tej fasolki, po której można się wspinać do krainy olbrzymów. Przy takiej wyobraźni faktycznie można pozostać spokojnym mówić, że podawano już przeróżne wysokości brzozy czyli 5,1 m, sławne 6,66 m czy wojskowe 7 m.
Tekst mi się kończy i pewnie ktoś zapyta gdzie jest to coś chamskiego pod adresem głównego bohatera. Otóż napisałem tyle słów tylko w tym celu, by na sam koniec  zastanowić się, czy ów ekspert przechodzący ze spokojem nad rozbieżnościami w rozmiarze sławetnej brzozy byłby równie spokojny gdyby chodziło o rozmiar pewnego fragmentu jego anatomii pojawiające się w publicznym obiegu. Z tendencją do coraz dokładniejszego pomiaru.
Ciekawe czy też byłby oporny z przeliczaniem od nowa trajektorii?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz