środa, 28 maja 2014

Generał, Chińczyki i uczucia chrześcijańskie



Widziałem gdzieś kiedyś taki krótki film, na którym pokazano scenkę z jakiegoś chińskiego czy północnokoreańskiego przedszkola. Raczej chińskiego bo kto by w Północnej Korei miał kamerę. A nawet jakby miał to na pewno owoców jej posiadania nie miałbym okazji oglądać. A właściciela pewnie też by nikt więcej nie zobaczył. Na filmie pokazywano jakąś rocznicową choreografię, w której maluśkie Chińczyki udawały lotników. Gwiazdą, jak sądzę nie zaplanowaną, był taki chłopczyk, który czniał  wspomnianą choreografię podchodząc do kolejnych kolegów Chińczyków-lotników i walił ich z tak zwanego „liścia” po buziach. I miał z tego wielki ubaw. W pewnej chwili z drugiego czy nawet trzeciego rzędu przedarł się do niego inny Chińczyk-lotnik i zrobił mu to, co on z taką radochą robił innym. Walnął go w gębę. Nasz pierwszoplanowy bohater zdębiał, przez chwilę nie wiedział co się dzieje aż wreszcie się pobeczał.

Filmik ten przypomniałem sobie, czytając tekst Wojciecha Czuchnowskiego „Wzmożenie nad trumną generała”*, w którym rozprawia się on  bezlitośnie i przepięknym, bogatym językiem  z humanitaryzmem i chrześcijańskimi uczuciami tych, którzy głośno protestują przeciwko chowaniu Jaruzelskiego na Wawelu… Znaczy na Powązkach. Taka pomyłka zabawna. Pewnie wzięła się z tego, że zanim przypomniałem sobie małych Chińczyków- lotników, przypomniałem sobie łamy „Gazety Wyborczej”, na których opublikowano pamiętny tekst w sprawie pochówku. Tekst, opublikowany zaraz po śmierci  Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Za nim poszły parady pajaców poubierane w korony. Szkoda, że nie za Chińczyków-lotników.

I niech kto chce wierzy a kto nie chce, niech nie wierzy, kiedy przeczytałem w 2010 r. tamten „zatroskany” list Wajdy, pierwsze, co przyszło mi do głowy, to myśl, że czas jest nieubłagany i nie za tak znowu długo zamienimy się rolami z „Wyborczą” i przestanie ona być tym Chińczykiem co bije a stanie się tym, co beczy czując się niesprawiedliwie i strasznie pokrzywdzony. Drugie, co pomyślałem, to to, że pretekstem będzie niechybnie ‘”nie uszanowanie powagi śmierci” albo Jaruzelskiego albo… Wyszło, że mój pierwszy strzał był celny. 

Czuchnowski zaś odgrywa teraz rolę beczącego Chińczyka. I jakże słusznie właśnie on został do tej roli wyznaczony. Trudno znaleźć chyba na Czerskiej kogoś, kto bardziej od niego lubi lać innych po gębie. Na całe szczęście tylko w przenośni.

W pobekiwaniu Czuchnowskiego jest oczywiście o „kopaniu nieżyjącego” i, tradycyjnie, o „wrzasku”. No i są te „uczucia chrześcijańskie” i brak „humanitaryzmu”. Zabawne jest, że bijące innych po gębach Chinczyki–lotniki zawsze, jak sami dostają, muszą odwołać się do „chrześcijaństwa” bijących. I trudno się im dziwić bo najlepiej, najbezpieczniej odwoływać się do tego, co ma obowiązywać innych a nie tego, który się odwołuje. 

Polecam ów tekst, bo stanowi on istne mistrzostwo świata. Za takie mistrzostwo, w czasach „rozkwitu” Jaruzelskiego i jego kompanów z Powązek dostawało się różne talony, wczasy i pochwałę od oficera prowadzącego. Nie wiem co dostanie Czuchnowski. I mam to gdzieś. Moje chrześcijańskie uczucia podpowiadają mi, że przyjdzie czas, kiedy dostanie to, na co solidnie i ofiarnie pracuje. I nie mam na myśli wczasów w Bułgarii.


poniedziałek, 26 maja 2014

Wyniki czyli smak goryczy zwycięstwa



Przyznam, że te notkę pisałem w wielkim pośpiechu i w nerwach. Bo jest ona o ciągle nieznanych wynikach wyborów i byłem w nerwach, że gdzieś w połowie jej pisania PKW zrobi mi numer i wreszcie, nadludzkim wysiłkiem zdoła przemóc swą niemoc.

Tytuł wymyślił któryś z braci Minkiewiczów i włożył w usta Wilqu Superbohatera, któremu jego kolega nie pozwolił się cieszyć jakimś zwycięstwem. Usłyszał wtedy od Wilqa ów kolega, że mu sp… spaprał ów smak goryczy zwycięstwa. Jeśli dziś okaże się, że oficjalne wyniki będą inne niż wynik badania IPSOS i inny będzie prawdziwy zwycięzca to choć najważniejsze będzie oczywiście to, kto jest zwycięzcą, nikt czasu nie cofnie i nie odda zwycięzcy chwili tryumfu w wyborczy wieczór. Jeśli ogłosi się je dziś, będzie to jak wręczenie medalu pół roku po mistrzostwach, gdy okazało się, że ten co niby wtedy wygrał, coś tam brał, czego nie powinien.

 Tak więc jeśli stanie się to, na co się w tej chwili zanosi, będzie to właśnie odebranie zwycięzcy tego smaku goryczy zwycięstwa. Który mu się należał wtedy, gdy wszyscy na to patrzyli. Smakował wtedy jednak ktoś inny.

Choć PKW działa teraz ewidentnie na moja korzyść, bo nie zanosi się, bym nie skończył w czas tej notki, mam coraz bardziej szalone teorie na temat przyczyn tego opóźnienia. Bo zadziwiające jest, że wyniki z ponad 95 % komisji udało się policzyć w kilka godzin a te pozostałe 5 % zajmuje komisji już ponad pół doby. I końca jakby nie widać.

Różni mędrkowie mogą się naśmiewać z tych, którzy stają się coraz bardziej podejrzliwi ale PKW na te podejrzenia solidnie pracuje. Nie wiem czy te 5% komisji przysłało do PKW protokoły pisane cyrylicą, czy ryją je w kamieniu i czy wreszcie niosą pieszo z tego Rzeszowa i Zabrza. Nie wiem jakiej generacji liczydła pracują w Warszawie.

W każdym razie sytuacja, w której redaktor Morozowski ciągle jeszcze nie wie czy naprawdę to wielkie, jednoprocentowe zwycięstwo PO zmieni się nagle w remis na mandaty jest coraz bardziej nieznośna. Tak dla mnie, jak i dla redaktora Morozowskiego. Dla niego z powodów oczywistych a dla mnie, bo nie lubię oglądać, jak się ludzie tak nieludzko męczą. Jak redaktor Morozwoski wyjaśniający na czym polegało to wczorajsze zwycięstwo i ten możliwy remis.

niedziela, 25 maja 2014

„Za krew przelaną piekło cię pochłonie”



Skończyło się oczekiwanie na sprawiedliwość dla Jaruzelskiego. Ci, którzy wierzą, że istnieje Bóg, wierzą też, że niedostatki ziemskiej bez problemu zrekompensuje sprawiedliwość boża. I zbrodniarz już czuje piekielny skwar na który solidnie zapracował.

Nam, poza tą wiarą, pozostanie znoszenie zakłamania, które dziś nazywają „niuansowaniem”. 

W jego przypadku „niuansowanie” polega na stosowaniu miary bardzo wybiórczej. Ale to jeszcze byłoby jakoś znośne. Nieznośne jest, przynajmniej dla mnie, stosowanie logiki, wedle której jest on, wraz z resztą bandy, którą kierował, „współtwórcą” odzyskania przez Polskę wolności.  Pomińmy budzącą wiele emocji ocenę tej wolności, którą mamy. Współudział Jaruzelskiego, Kiszczaka i reszty tej strony, Także Millera i Kwaśniewskiego w tym odzyskiwaniu jest bowiem dokładnie taki, jak współudział złodzieja w oczywistym akcie sprawiedliwości, jakim jest ukaranie popełnionego występku.

Niektórzy mówią, a jeszcze więcej w to wierzy, że w 1981 Jaruzelski „zapobiegł rozlewowi krwi”. Nie zapobiegł i nie miał zamiaru. Po to na ulice wysłano uzbrojonych w prawdziwą broń żołnierzy, by tam, gdzie w ocenie większych i mniejszych bandytów w mundurach byłaby taka potrzeba, krew przelać. I przelano.

W 1981 r. możliwość przelewania krwi mieli tylko ci, którzy służyli pod Jaruzelskim. Wysyłanie ich na ulice, wydawanie im srogo brzmiących dyspozycji łatwiej mogło doprowadzić do utoczenia krwi niż pozostawienie ich w koszarach a broni i amunicji w magazynach.

W tym człowieku nie było nic dobrego. Dla mnie nie ma co do tego wątpliwości. Kiedy słucham o jego „trudnych wyborach” przypominam sobie mało może ważną w skali naszej historii ale znamienną sprawę Grzegorza Przemyka. A konkretnie tę część, która wiązała się z zacieraniem śladów i mataczeniem, za wiedzą Jaruzelskiego i Kiszczaka. 

To mataczenie w sprawie, która nie miała żadnego znaczenia, która wyjaśniona zgodnie z prawdą nie miała najmniejszych szans obalenia „ustroju socjalistycznego” i zagrożenia „sojuszom”.

Pod jego rządami takich Przemyków, zatłuczonych, potopionych, ginących w „wypadkach” z użyciem „nieznanych sprawców” było wiele. I to jest prawdziwą miarą braku człowieczeństwa Jaruzelskiego. 

Zdaję sobie sprawę, że ten mój głos niektórym wyda się nie na miejscu. Bo o zmarłych tylko dobrze albo wcale. Dorze właśnie mówią na cala Polskę Ciosek i Kik, opisujący życie tego złoczyńcy w skrócie „Całe dorosłe życie przeżył jako żołnierz a skończył jako mąż stanu”. Konieczne jest dodanie, ze większość dorosłego życia spędził, strzelając głównie do Polaków.

Wklejam link do tekstu lestata. Miałem przez chwilę pokusę, by poprosić o kolejną jego publikację. Ale zabrakło mi odwagi.


piątek, 23 maja 2014

Cisza



Jak dla mnie wybory mogłyby być co drugi dzień. Nie, nie dlatego, że tak jestem przywiązany czy nawet uzależniony od tej formy demokracji bezpośredniej. Nic podobnego. Gdybym miał szczerze i uczciwie przedstawić pobudki, które przy każdej kolejnej okazji gnają mnie do urny, wszystkie byłyby zapewne bardzo niskie.  Taka już uroda demokracji, że wyzwala w ludziach emocje niezbyt pożądane.

Zniósłbym bez problemu taką demokratyczną pętlę, w której co drugi dzień kogoś by się do czegoś wybierało z uwagi na element z pozoru bardzo poboczny, ale jakże przyjemny. Z uwagi na ciszę wyborczą, która zaczyna się na dobę przed otwarciem wyborczych lokali.

I nie chodzi mi tylko o to, że nie musiałbym obcować z agitacją wyborczą, wywołującą momentami chęć solidnego splucia telewizyjnego ekranu. Oczywiście to przenośnia ale wywodząca się z prawdziwej relacji mego kolegi, który przyznał się, że sześciokrotnie opluł telewizor podczas pamiętnej debaty Wałęsa-Miodowicz. Na szczęście Wałęsa też mówił więc ekran został tyleż razy wytarty. W tak zwanym międzyczasie jego ojciec, stary komuch, omal nie zszedł na zawał w wyniku kumulacji, na którą złożyła się opisana wyżej ekspresja kolegi i kiepska forma Miodowicza.

Chodzi mi też o odczucie ulgi zamiast wcześniejszych nerwów, z jakimi przychodziło słuchać tych, których obdarzyło się jakiś czas wcześniej czy też nagle sympatią. Nerwów, że w każdej chwili mogą wpleść w wypowiedź coś, od czego z wielkim łomotem szczęka uderzy nam o podłogę. I na jakiś czas tam pozostanie.

To wszystko, te nerwy i te złe emocje ewidentnie szkodzą zdrowiu. Ergo albo cisza wyborcza powinna trwać wiecznie albo należy zakazać polityki.

Już cieszę się na te wszystkie teksty i dyskusje, które pojawią się w miejsce politycznej nawalanki. Także i tutaj pewnie na „górce” pojawią się autorzy i teksty, które wcześniej, w tak zwanych „normalnych warunkach” mogły liczyć na liderowanie rubryce „kultura” albo „rozmaitości” w samym dole strony głównej. Gdzie statystyczny czytelnik zapuszcza się głownie wtedy, gdy mu niespodziewanie myszka nawali. I nie mam tu na myśli nic zdrożnego.

Współczuję zapamiętałym polemistom, których życie na te dwie doby ewidentnie zubożeje. Ale tylko odrobinę współczuję bo wiem, że szybko to sobie odbiją. Tym bardziej, że szybko będzie okazja. Z której sam pewne również skwapliwie skorzystam. Ale czy to raz przyznawałem, że ze mnie grafoman uzależniony od tych miejsc, w których moje teksty mogłem sobie oglądać opublikowane? Z budzącą samozadowolenie świadomością, że nie tylko ja.

Tak zwane „okoliczności przyrody” są obiecujące.  Obiecujące wiele alternatywnych możliwości tym wszystkim, którzy już się obawiają, że ta cisza może ich zabić. Odbyłem wczoraj pierwszy w tym roku „sandałkowy” spacer po mieście i powiem, że wrażenia były bardzo pozytywne. Szczególnie zaś doznania wzrokowe, będące skutkiem połączenia się wysokiej temperatury z postępującą swobodą obyczajową współczesnych dam. A przecież zapowiadają, że upały nie zelżeją w najbliższe dni a raczej wręcz przeciwnie. A jak czasem nawet popada to też nie zaszkodzi.

Tu aż się prosi by wymieniać wszystkie evergreeny, których można słuchać, korzystając z tej próżni, która wytworzyła się, kiedy ucichły spory i przechwalanki. Kobieta Moja Kochana twierdzi na przykład, że na jędrne pośladki nic lepiej nie robi niż Die Antwoord. Na samopoczucie najlepsza jest zaś Mister Di, ujawniająca, że społeczeństwo jest niemiłe. I ja się z tym zgadzam. I że najlepsza i że niemiłe. Ale mam swoje lata, a za każdym z nich kryje się jakaś zaszłość. Także i muzyczna. I jakoś mnie naszło ostatnio i wyjąłem sobie Pidżamę Porno by przypomnieć sobie, że na Wildzie mieszka szatan, fruwają warkoczyki a Magda była jak śmierć, śmierć nosi czarny stanik. Jeśli tak, jeśli naprawdę nosi, to kiedy przyjdzie, może nawet być miło.

Tak się rozgadałem na temat pożytków, jakie mogą brać się ciszy. Każdemu życzę i ich i jej jak najwięcej i jak najczęściej.


czwartek, 22 maja 2014

Unia Europejska albo koniec świata



Ja oczywiście rozumiem powody i intencje, ale niezmiennie śmieszy mnie zadęcie, z jakim przedstawiciele obecnej władzy i ich przeróżni sojusznicy informują całe to „przypadkowe społeczeństwo” o wadze, jaka ma wybór właściwych ludzi do brukselskiego gremium legislacyjnego. Ktoś, kto w nadchodzącą niedzielę zamierza wypełnić „obywatelski obowiązek”, może poczuć się w jakiś sposób urażony użytym przeze mnie wyżej określeniem, odnoszącym się do społeczeństwa w ogóle więc i w jakiś sposób do niego. Tyle, że sposób w jaki próbuje się nam przedstawić wagę i uzmysłowić znaczenie zbliżającej elekcji jako żywo przypomina zagrania marketingowe, zmierzające do wciśnięcia klientowi czegoś, czego on jeszcze na oczy nie widział i nie miał wcześniej pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje.

W takich warunkach, gdyby owa Unia była czymś w rodzaju ajpoda „jedynki” ja bym pewnie i łyknął te wszelkie zapewnienia, że jak nie wybierzemy tego, kogo powinniśmy, otworzy się w ziemi otchłań i wszyscy w nią powpadamy. Wraz z naszymi żonami, psami, nie spłaconymi tojotami auris, mieszkaniami w „Miasteczku Wilanów” i słoikami od mamy. 

Ja, tak na marginesie, w jakiś sposób zgodzę się i zarazem nie zgodzę z szanownym rewidentem, który opisał kampanię w wykonaniu PiS, jako nieskuteczną.* Zgodzę się, że mogłaby być lepsza. Znacznie lepsza. Ale nazywanie jej nieskuteczną jest jakże nietrafne czy tam nieprecyzyjne. Ona jest po prostu do dupy.

Widać to szczególnie, gdy zestawi się ją z histerią kampanii PO. Ona powinna być punktem odniesienia i skarbnicą inspiracji!

Na tym poziomie, na którym dowiaduję się, że albo wybiorę kogoś PO albo nastąpi koniec świata, Którego nie będzie komu dźwigać z upadku, ja szczerze zastanawiam się, czemu w moim okręgu kandydatem jest staruszek Rostowski i niewiasta Jędrzejak. W takich okolicznościach bardziej przydatny byłby na przykład Pudzian czy nawet ten wyśmiany Adamek.

Bo jeśli chodzi o ratowanie świata czy choćby Europy sama gotowość dowiedzenia się czym jest Kioto to chyba zbyt mało. A jeśli jednak wystarczy, o co w ogóle „kaman”, że zacytuję Premiera-poliglotę.

Z Europą, z Unią i z wyborami problem mają nie tylko (rzeczywiście czy tam udawanie) histerycy z PO ale też przychylni tej politycznej „bezalternatywie” ludzie światli. Z ubawieniem czytałem sobie wynurzenia pana Radosława Markowskiego na temat tego, jak powinno się głosować w nadchodzących wyborach. Rzecz w tym, że w zasadzie nie powinno się głosować tylko pan Markowski powinien wysłać do Brukseli zapotrzebowanie na określone liczby miejsc  tam, gdzie, jak się ów szacowny profesor wyraził, jest władza.** Choć niektórzy się brzydzą, polecam lekturę bo nic tak nie poprawia humoru jak profesor, który stara się wyjaśnić sens demokratycznych procedur poprzez zaprzeczenie temu sensowi.

Tak więc, szanowny ale ciągle jeszcze zdezorientowany, „świadomy wyborco”. Jeśli faktycznie masz zamiar iść do wyborów by zatrzymać na Bugi ruskie czołgi oraz zapobiec podnoszeniu głowy nad Renem czy Sekwaną przez brunatna hydrę, posłuchaj pana Markowskiego. I zagłosuj na pana Szulca, na pana Barozo czy innego van Rumpuja. Bo tam właśnie jest ta władza, o której on mówi.

Czy rzeczywiście ona coś zatrzyma i czemuś zapobiegnie to już inna sprawa i inny temat. Nie o to się teraz rozchodzi. Wbrew pozorom.